Miejmy w sobie trochę z Buszmena
Ostatnio
mówiliśmy sobie o zwyciężaniu zła dobrem; dziś natomiast
proponuję zatrzymać się nad innym, jak to pozwoliłem sobie
nazwać, Bożym paradoksem. Wydobędziemy go z fragmentu Ewangelii wg
św. Marka, choć raczej o tym samym wydarzeniu piszą również św.
Mateusz i św. Łukasz (por. Mt 19,16-22 oraz Łk 18,18-23).
Zajrzyjmy zatem do 10 rozdziału Ewangelii Markowej.
Oto
do Jezusa, udającego się w drogę, przybiega pewien bogaty
młodzieniec i zadaje wydawałoby się proste, ale jakże
fundamentalne pytanie: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby
osiągnąć życie wieczne?” (Mk 10,17). Jezus udziela bardzo
logicznej odpowiedzi przytaczając niektóre ze wskazań dekalogu.
Tak, zgodzimy się; trzeba przestrzegać dekalogu, aby pójść do
nieba. Uczyliśmy się o tym już od najmłodszych lat szkolnych.
Pobożny młodzieniec stwierdza, że od swojej młodości żył w
zgodzie ze wskazaniami Bożych przykazań. Jezus docenił starania
rozmówcy na jego drodze ku niebu, co Ewangelista wyraził pięknymi
słowami: „Jezus spojrzał na niego z miłością” (Mk 10,21).
Jednakże w tym samym wierszu padają kluczowe słowa Nauczyciela:
„Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj
ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za
Mną!”. Czytamy, że po usłyszeniu tej wskazówki młody człowiek
„spochmurniał (…) i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele
posiadłości” (Mk 10,22). W dalszych słowach Pan Jezus tłumaczy
trudności bogatych, pokładających ufność w swoim bogactwie, z
dostaniem się do nieba. Pochwala też radykalne ubóstwo i pójście
za Mistrzem „na maksa”, bez przywiązywania się do rzeczy i
spraw tego świata, poza tym co niezbędne do godziwego życia.
Wyczuwamy
zapowiadany wcześniej Boży paradoks. Wspomniałem uprzednio, że od
„zawsze” byliśmy uczeni, że dostać się do nieba można dzięki
przestrzeganiu Bożych przykazań. Wydaje się, że tyle wystarczy.
Oczywiście to jest prawda, ale właśnie paradoksalnie
poprzestawanie tylko na wypełnianiu przykazań (tym bardziej w
sposób czysto formalistyczny, czego oczywiście nie zarzucam tutaj ewangelicznemu młodzieńcowi) może okazać się niewystarczające
do osiągnięcia nieba. Czego zatem brakuje? Jezus odpowiada –
radykalizmu. Tu jest ukryty Boży paradoks, jakże odróżniający
naukę Jezusa Chrystusa od wielu pogańskich kultów, a nawet
pojmowania przykazań przez licznych przedstawicieli Starego
Testamentu oraz nowotestamentalnych faryzeuszów. Same przykazania –
za mało; przykazania + radykalizm – to jest to.
Zastanówmy
się, do jak wielu rzeczy jesteśmy przywiązani w naszym życiu.
Dodajmy, że świat XXI w. zdaje się niemal krzyczeć: „Kup sobie
to i to, zaopatrz się w taki i taki gadżet, musisz, absolutnie
MUSISZ mieć to cacko, bo inaczej nie będziesz trendy i cool!!!”.
Zupełne wyobcowanie się z tej rzeczywistości nie jest łatwe...
Dość
często mówi się, że Jezus potępia bogactwa, ale jest to zupełna
nieprawda i wypaczenie sensu Jego nauki! Mistrz uczy tylko, żeby
zawsze mieć właściwy stosunek do tego co się ma, żeby przez to,
że się ma, bardziej być i pomagać innym. Tak sobie myślę, że
do wszystkiego, co mamy, powinniśmy się odnosić przede wszystkim
na trzech płaszczyznach: po pierwsze dziękować dobremu Bogu za to
wszystko, czym nas obdarzył; po drugie użytkować to z korzyścią
dla siebie i bliźnich (potrzeby doczesne i zbawienie duszy);
wreszcie po trzecie nasz stosunek do rzeczy materialnych mogłoby
zweryfikować pewne wyobrażenie: otóż ja, człowiek, cieszę się
z tego co mam, chcę to jak najlepiej wykorzystać, ale gdyby,
przypuśćmy, w tym momencie przyszedł do mnie Jezus i powiedział,
abym zostawił zupełnie wszystko i poszedł za Nim niczym Abraham do
Ziemi Obiecanej lub jak Apostołowie za swym Mistrzem, czy z radością
i bez żalu zostawiłbym wypasione mieszkanko, pracę, autko, laptop,
telewizor, tablet, komórę i wiele innych gadżetów, zostając
„tylko” sam na sam z Jezusem? Spróbujmy rozważyć sobie takie
spojrzenie na kwestię posiadanych dóbr i odpowiedzmy sobie w sercu,
jak to jest w naszym przypadku, na ile przywiązani jesteśmy do
rzeczy, a na ile do Jezusa. Wiemy, że do każdego żyjącego
człowieka na ziemi Jezus kiedyś powie: „Zostaw to wszystko i
pójdź za mną” – to moment śmierci. Wtedy już nie liczy się
skóra, fura i komóra, ale coś zdecydowanie głębszego – serce
człowieka i to, na ile było ono w życiu przywiązane do rzeczy, a
na ile do Boga. Pomyślmy, co czują ludzie, którzy przykładowo na
skutek jakiejś klęski żywiołowej stracili absolutnie cały
dobytek swojego życia? Trudno to sobie nawet wyobrazić...
Paradoksalnie to fatalne zdarzenie w wielu przypadkach staje się
testem na stopień przywiązania człowieka do rzeczy tego świata.
Jakże trudnym testem...
W
kontekście analizowanej perykopy Ewangelii nasunęło mi się
jeszcze inne jej wyjaśnienie. Myślę sobie, że owo bogactwo
młodzieńca można by też rozumieć jako nie tylko rzeczy stricte
materialne, dobrobyt, ale coś głębszego – na przykład jakaś
niezagojona uraza w człowieku, jakaś ukryta i podświadoma pycha,
egoizm, zazdrość itp. Może się przecież zdarzyć, że ktoś
stara się żyć rzeczywiście pobożnie i tak też żyje. Mimo
wszystko pyta jednak Jezusa, co zrobić, żeby się zbawić, bo
czegoś mu brakuje. I co słyszy w odpowiedzi? Może takie słowa:
„Moje dziecko, doceniam twoje starania, robisz wszystko, żeby
dostać się do nieba, ale jednego ci brakuje – oddaj, „sprzedaj”
swoją urazę (inne warianty: ranę duszy, ukrytą pychę,
nieuświadomiony do końca egoizm itd.) i wtedy pójdź za mną, na
całego”. Nie chodzi mi tutaj o grzechy, ale sprawy, które
podobnie jak bogactwo można porównać do... soli. Człowiek
przestrzega Bożych przykazań (podobnie jak ewangeliczny
młodzieniec), czyli... piecze ciasto wedle Bożego przepisu. Potem
kosztuje i... coś mu nie smakuje. Niby wszystkie składniki się
zgadzają, ale tak jakby czegoś brakowało. Wtedy Jezus mówi: użyj
jeszcze soli i wtedy skosztuj!
W
ciągu dziejów bardzo wielu ludzi przyjmowało Boże wezwanie
(wyzwanie?), podążając drogą całkowitego radykalizmu. Wśród
nich na szczególną uwagę zasługują pustelnicy.
Wszyscy
kojarzymy na pewno św. Franciszka z Asyżu. Powstało dużo filmów
na jego temat. W mojej pamięci utkwiła szczególnie scena, gdy
młody Bernardone (gdyby ktoś nie wiedział, to prawdziwe nazwisko
tego świętego) wziął księgę dłużników swojego ojca, bardzo
zamożnego człowieka, i pomazał ją atramentem, aby nie można było
odczytać nazwisk. W innej scenie na oczach wielu świadków oddał
ojcu wszystko, nawet swoją szatę, stawiając na absolutne ubóstwo.
Wielu oceniło to jako problem z głową, a tymczasem Franciszek
wstąpił na drogę prawdziwej Radości i prawdziwego ewangelicznego
Szczęścia. To są właśnie Boże paradoksy...
Na
koniec mała zachęta – abyśmy wszyscy mieli w sobie coś z...
Buszmena. Mówię całkiem poważnie, z jak najbardziej korzystnym
odniesieniem do Buszmenów. W jednym odcinku z serii „Boso przez
świat” Wojciech Cejrowski gościł właśnie u przedstawicieli
tego południowoafrykańskiego ludu. Podróżnik mówił wtedy
(parafrazuję), że gdyby w XXI w. nagle świat został zupełnie
pozbawiony osiągnięć techniki, prądu i wszelakich udogodnień,
człowiek bogatej Północy miałby poważne trudności z
egzystencją, natomiast Buszmeni spokojnie by sobie żyli, bo oni nie
są uzależnieni od technologii tak jak my; żyją sobie jak ich
praojcowie i elektronika do niczego im nie jest potrzebna. Każdy z nas
powinien mieć w sobie trochę Buszmena, nieprawdaż?
Cóż za miła niespodzianka! We wpisie i jego tytule wzmianka o Buszmenach, a dziś 3 czerwca wspominamy w liturgii... św. Karola Lwangę i Towarzyszy, afrykańskich męczenników.
OdpowiedzUsuńWcale nie planowałem takiej zbieżności, ale widać Opatrzność Boża miała tu pewnie jakiś Swój plan.
Skoro tak, zachęcam do szybkiego poczytania krótkiej notki o nich:
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/06-03a.php3
Przyszła mi taka myśl, że może już za dwa tygodnie znajdą się oni we wpisie z serii "Boże paradoksy". Jak myślicie, co mają wspólnego z Bożymi paradoksami? Może macie jakieś propozycje?
Zapraszam serdecznie do śledzenia bloga :)