Paluszek i główka to... nieewangeliczna wymówka
Po powrocie Pana Jezusa do Ojca Niebieskiego, Apostołowie czynili wiele znaków i cudów w Jego Imię. W naturalny sposób robiło się o nich coraz głośniej. Nie podobało się to Sanhedrynowi – żydowskiej najwyższej władzy religijnej i sądowniczej, w której skład wchodzili arcykapłan, starsi i uczeni w Piśmie. Znamy tę instytucję z Ewangelii, kojarząc ją niestety negatywnie z wiadomych powodów. Skoro wydano na śmierć Pana Jezusa to nic dziwnego, że nauczanie i wielkie dzieła Jego uczniów nie były Wysokiej Radzie na rękę.
I stało się. Apostołowie znaleźli się w publicznym więzieniu. Niedługo tam zabawili, bo w nocy Pan uwolnił ich przez Swego anioła w taki sposób, że gdy rano posłano po więźniów, pomimo straży i szczelnie zamkniętego więzienia, ich już tam nie było. A gdzie byli? Znajdowali się w świątyni, nauczając jakby nigdy nic, choć zabroniono im tego wcześniej. Ponownie przyprowadzono ich przed Radę; zawiązał się dialog. Pełne Ducha Świętego słowa Apostołów rozsierdziły zebranych tak bardzo, że zagrożone zostało życie uczniów Pańskich. Wtedy wystąpił niejaki Gamaliel, który zachęcił członków Sanhedrynu do pozostawienia sprawy Bogu. Jeśli bowiem Apostołowie działaliby z czysto ludzkich pobudek, niechybnie ich działania obrócą się wniwecz. Jeśli jednak to pochodzi od Boga, sprawy potoczą się inaczej. Posłuchali go. Ubiczowano jednak byłych więźniów i kategorycznie zabroniono im przemawiać w Imię Jezusa.
W tym momencie autor Dziejów Apostolskich (którym jak wiemy jest św. Łukasz) zapisał niezwykłe słowa: „A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia [Jezusa]. Nie przestawali też co dzień nauczać w świątyni i po domach i głosić Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie” (Dz 5,41-42). Czas zatem na podkreślenie kolejnego Bożego paradoksu – przeżywania cierpienia w duchu radości.
Cierpieć i radować się z tego powodu? To chyba jakiś kompletny nonsens. Tak, po ludzku to nie do ogarnięcia, ale my poszukujemy przecież Bożych paradoksów. Jest rzeczą ludzką, że my ludzie, boimy się cierpienia, boimy się, że możemy tego nie udźwignąć, boimy się, że to może być ponad nasze wątłe siły i wreszcie boimy się, że w cierpieniu możemy zostać sami. W tego typu odczuciach nie ma nic dziwnego. Jezus uczy jednak zupełnie innego spojrzenia na tajemnicę cierpienia, czego nie od razu nauczyli się nawet Apostołowie. Gdy nadeszła próba ogrodu Oliwnego, w ogólnym rozrachunku nie zdali tego egzaminu; tylko św. Jan stanął pod krzyżem z Matką Najświętszą i innymi niewiastami. A gdzie byli ci, którzy chodzili za Jezusem przez trzy lata? To nie żaden wyrzut z mojej strony w kierunku Apostołów, bo strach pomyśleć, jak ja zachowałbym się na ich miejscu. Piszę to jednak po to, żeby zestawić ten ich lęk z postawą, jaką opisują przywołane uprzednio wiersze Dziejów Apostolskich. Co takiego się stało, że ci zalęknieni ludzie, „cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia [Jezusa]”? Myślę, że odpowiedzi należy poszukać w Pięćdziesiątnicy. Tak, to uzdrawiająca i uwalniająca z lęku moc Ducha Świętego przemieniła Apostołów. Już nie bali się cierpienia, nie użalali się, że muszą cierpieć, ale zauważmy dobrze – uznawali cierpienie wręcz za nobilitację, za prestiż; stąd właśnie ich radość, płynąca m.in. z faktu upodabniania się do Mistrza, który cierpiał najwięcej.
Mimo wszystko nie jest łatwo zrozumieć cierpienie, szczególnie gdy dotyczy ono niewinnych dzieci lub kogoś bliskiego. Oj, nie jest łatwo... Musimy jednak pamiętać, że Pan nigdy nie zsyła na człowieka większego cierpienia niż będzie on w stanie udźwignąć. Bardzo często wielkie cierpienie paradoksalnie (ulubione słowo tej serii) jest oznaką szczególnego Bożego wybrania. Zauważmy, że bardzo często wielcy święci obdarzeni niesłychanie wielkimi darami i charyzmatami, niezwykle cierpieli fizycznie (np. z powodu stygmatów) bądź duchowo. Przykłady można by mnożyć: św. s. Faustyna, św. o. Pio, św. Franciszek z Asyżu i wielu, wielu innych, nie wspominając już o rzeszach męczenników.
Pewnie dopiero w niebie dowiemy się, mówiąc kolokwialnie, co było po co. Może przykładowo dowiesz się wtedy, że twój nieznośny ból zęba trzonowego znoszony bez narzekania i ofiarowany Panu Bogu, przyczynił się do nawrócenia jakiegoś grzesznika. Warto podkreślić sens cierpienia, które może w pewnych przypadkach pomóc w odpokutowaniu za grzechy i skrócić nawróconym grzesznikom męki czyśćcowe, które jak mówią mistycy, nie są porównywalne z żadnym ziemskim cierpieniem, a z drugiej strony cierpienie niezawinione może okazać się wielką łaską do nawrócenia innych. Pan może czasem wybierać jednostki wierne Sobie do szczytnego dzieła ratowania tych, którzy się pogubili.
Na koniec wypełnienie zapowiedzi sprzed dwóch tygodni. Chodzi o św. Karola Lwangę i Towarzyszy, afrykańskich męczenników, do których miałem nawiązać i to właśnie czynię. Ten dziewiętnastowieczny, ugandyjski (wtedy bugandyjski) przywódca paziów króla Mwangi poniósł śmierć spalony na stosie w czasie prześladowań chrześcijan. Zachęcam do poczytania o szczegółach na ich temat w Internecie, ale w kontekście naszego dzisiejszego tematu na szczególną uwagę zasługuje to, iż podobno św. Karol cierpiał i umierał z uśmiechem, zachęcając jeszcze innych do wytrwania. Jak w takim kontekście przedstawiają się nasze paluszki i główki, szkolne wymówki? Czy nie narzekamy z byle jakiego powodu? Czy dziękujemy Panu Bogu za zdrowie? Czy modlimy się za chorych? Może warto, abyśmy – ja i Ty – poszukali odpowiedzi na tego typu pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz