środa, 31 maja 2017

#4 Pochylmy się nad... Rdz 25,29-34 i Rdz 27

Nie oddawajmy Bożego błogosławieństwa za „miskę soczewicy”!


Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba” (Mt 1,2) i jego starszego brata Ezawa. Zatrzymajmy się dzisiaj przez chwilę nad niezwykle istotnym wydarzeniem z życia wnuków patriarchy Abrahama.

Otóż czytamy w Księdze Rodzaju, że pewnego razu starszy z braci wrócił znużony z pola i widząc, że jego brat coś tam gotuje, zapragnął co nieco się posilić. Jakub wykorzystał okazję i zgodził się, ale pod warunkiem uzyskania od brata przywileju pierworództwa. Ezaw przysiągł, że zrzeka się wszelkich uprawnień płynących z faktu, że urodził się wcześniej. Swoją decyzję uargumentował głodem, który wolał zaspokoić jako człowiek bez przywileju pierworództwa niż umrzeć jako pierworodny. Dostał wtedy miskę soczewicy, najadł się do syta i poszedł sobie. Czy dobrze postąpił tak nonszalancko podchodząc do tej sprawy?

Z dzisiejszego punktu widzenia może nas nieco dziwić w ogóle przedmiot sporu. Czy to było aż tak bardzo ważne kto urodził się pierwszy, a kto drugi? Przecież Jakub i tak nie stał się nagle starszy od Ezawa na skutek uzyskania od niego pierworództwa. W Księdze Powtórzonego Prawa czytamy, że pierworodnemu synowi przysługiwała podwójna część ze wszystkiego, co posiadał ojciec (por. Pwt 21,15-17). Jednakże w przypadku synów Izaaka nie chodziło tylko o majątek (aczkolwiek pokaźny) po ojcu. Po lekturze 27 rozdziału Księgi Rodzaju rozumiemy lepiej, że pierworództwo wiązało się przede wszystkim z błogosławieństwem. To znaczy, że w przypadku Ezawa i Jakuba, na skutek lekkomyślności starszego brata i przebiegłości młodszego, to właśnie Jakubowi, a nie starszemu Ezawowi pobłogosławił przed śmiercią Izaak.

Ktoś może w pierwszym odczuciu zapytać: I co z tego? Dlaczego Ezaw miałby żałować jakichś tam paru zdań błogosławieństwa wypowiedzianych przez starszego, zniedołężniałego ojca? Bardziej szkoda większej części majątku... Osobę tak rozumującą całe to zdarzenie powinny jednak zdziwić przynajmniej dwie sprawy: determinacja Jakuba i jego matki Rebeki w celu uzyskania pierworództwa i błogosławieństwa (pomijamy tu ocenę moralną wszystkich działań matki i syna w tym zakresie) oraz rozpacz Ezawa i nienawiść do brata z powodu tego co się stało. Widać więc, że nie o byle co się rozchodzi.

Musimy wszak pamiętać, że Jakub niejako przejął od ojca wielkie obietnice Boże nadane niegdyś Abrahamowi, które wiązały się m.in. z pomyślnością, panowaniem i licznym potomstwem (por. Rdz 27,27-29). Izaak nie wypowiedział jakichś tam magicznych zaklęć albo pustych czysto zwyczajowych (symbolicznych) słów, ale przekazał synowi obietnicę Bożego błogosławieństwa. A co znaczy błogosławić? To dosłownie znaczy tyle co dobrze życzyć. Czy może być zatem coś piękniejszego, niż przekazanie komuś zapewnienia, że Bóg dobrze mu życzy. Tego właśnie pozbawił się Ezaw, przez swoją nonszalancję; przecież może znalazłby coś do jedzenia pomimo ogromnego głodu; nie musiał od razu zrzekać się pierworództwa...

Niestety współcześnie bardzo wielu katolików powiela w pewnym sensie błąd i lekkomyślność Ezawa. Dotychczasowe rozważania chciałbym odnieść do jakże często spotykanego zjawiska w naszych świątyniach, co gorsza nawet (a może przede wszystkim) w niedziele i święta nakazane. Mam na myśli wychodzenie wiernych z kościoła przed zakończeniem Mszy Świętej. Pomińmy już fakt, że kto w ten sposób postępuje właściwie nie wypełnia trzeciego przykazania, bo błogosławieństwo jest integralną częścią Mszy. Czy jednak tak do końca taka osoba zdaje sobie sprawę z tego, z czego rezygnuje? To wygląda trochę tak, jakby ktoś dawał ci pełne wyposażenie na drogę przez pustynny i nieprzyjazny teren, a ty odmawiasz, ignorujesz ten dar i idziesz licząc, że o własnych siłach uda ci się przejść cało i zdrowo. Udzielając Bożego błogosławieństwa przykładowo w niedzielę kapłan zapewnia cię, że Bóg (tak, ten wszechmocny Bóg i kochający Ojciec) życzy ci dobrze i całym sercem będzie przy tobie i będzie cię wspierał w całotygodniowych przedsięwzięciach.

Oczywiście może się zdarzyć tak, że zwłaszcza w dzień powszedni nie zawsze możemy uczestniczyć w całej Mszy Świętej lub w ogóle nie możemy iść do kościoła. Niestety z wielkim bólem trzeba powiedzieć, że wielu ludzi po prostu nie docenia Bożego błogosławieństwa nawet w niedziele i święta, lekceważy je i za symboliczną „miskę soczewicy” rezygnuje ze sposobności do uzyskania Bożego zapewnienia o Jego pomocy. Taką „miską” mogą się okazać niedzielne zakupy w supermarkecie, rozrywka, plotki z kolegą lub koleżanką itd., być może jawiące się często jako coś absolutnie koniecznego do życia i, co gorsza, o wiele atrakcyjniejszego niż błogosławieństwo.

Wróćmy na moment do 27 rozdziału Księgi Rodzaju gdzie napotykamy pełne żałości słowa Ezawa skierowane do ojca: „Czyż miałbyś tylko jedno błogosławieństwo, mój ojcze? Pobłogosław także i mnie, ojcze mój! I Ezaw rozpłakał się w głos. Na to Izaak taką dał mu odpowiedź: nie będzie żyzny kraj, w którym zamieszkasz, bo nie będzie tam rosy z nieba” (Rdz 27,38-39). Z kolei w 32 rozdziale tej samej księgi w bardzo tajemniczej scenie walki Jakuba z aniołem (Bogiem) patriarcha kieruje do przeciwnika takie słowa: „Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!” (Rdz 32,27). Bóg w końcu wysłuchał jego prośbę i dał mu swoje błogosławieństwo. Również w Nowym Testamencie, w Liście do Hebrajczyków czytamy: „i aby się nie znalazł jakiś rozpustniki bezbożnik, jak Ezaw, który za jedną potrawę sprzedał swoje pierworództwo” (Hbr 12,16).

Powyższe cytaty z Pisma Świętego jeszcze mocniej powinny nam uświadomić znaczenie Bożego błogosławieństwa, które my, katolicy, możemy uzyskać za darmo między innymi na zakończenie każdej Mszy Świętej. Nie powielajmy zatem błędu Ezawa. Nie rezygnujmy z Bożego błogosławieństwa na rzecz jakkolwiek rozumianej „miski soczewicy”.

sobota, 27 maja 2017

#2 Boży paradoks Rz 12,14-21

Picie i koc” zamiast zemsty



Św. Paweł w 12 rozdziale Listu do Rzymian, w wersetach 14-21 nakreślił bardzo trudne zdania, których treść zasługuje na miano Bożych paradoksów. Czytamy tam choćby takie słowa: „Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie!” (Rz 12,14); w innych miejscach Apostoł Narodów napisał: „Nikomu złem za złe nie odpłacajcie” (Rz 12,17), Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]!” (Rz 12,19), „Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód – nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go! (...) Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!” (Rz 12,19-21).

Prawdopodobnie większość z nas słyszała te zdania wiele razy, ale czy tak naprawdę uświadamiamy sobie istotę tych słów, ich sedno i Bożą Prawdę w nich ukrytą? Może w teorii nie zawsze oburzamy się na widok tych zdań – może wszystko wygląda fajnie i słodko, może nawet w danym momencie życia, gdy otaczają nas w zdecydowanej większości bliscy i przyjaciele, dumnie zgadzamy się z przesłaniem św. Pawła myśląc sobie: tak, jak najbardziej, nieprzyjaciel to też bliźni, którego trzeba miłować, bo przecież Pan Jezus tak nauczał (por. Mt 5,38-48). Nie oszukujmy się jednak – życie niejednokrotnie weryfikuje ulotną pewność i (niestety) często ukazuje naszą niedoskonałość. Jeśli w naszym życiu nie mamy nieprzyjaciół, to trzeba za to dziękować Panu Jezusowi z całego serca; to niewątpliwie wielka łaska. Śmiem jednak twierdzić, że taka sytuacja jest bardzo, ale to bardzo rzadka, prawie niemożliwa. Przecież chyba każdy z nas, przynajmniej kilka razy w życiu spotkał się z nieżyczliwością ze strony innej osoby, a nawet jawną wrogością. Może poleciały nieprzyjemne słowa, pojawiły się nieprzychylne gesty, nie daj Boże czyny... Jak w takich sytuacjach zareagowaliśmy? Staraliśmy się odpłacać dobrem za zło czy raczej mieliśmy ochotę zrewanżować się temu komuś tak, żeby mu w pięty poszło, żeby sobie popamiętał do końca życia...

Może jeszcze w przypadku jakiejś obiektywnie małej, powiedzielibyśmy codziennej, urazy możemy się wzbić na wyżyny (?) ewangelicznej miłości nieprzyjaciół, a przy okazji jest jeszcze szansa pochwalić się realizacją we własnym życiu nauki o przebaczeniu. Może nawet zrodzić się w sercu pokusa: O, to teraz mogę już iść z butami do nieba, bo darowałem jej, darowałem mu tak wielki nietakt względem mojej osoby. Jak ona, on w ogóle mógł tak MNIE obrazić!? Niech będzie, przebaczam, nie będę się rewanżował, ale tak na marginesie, to nie zapomnę tej krzywdy...

To dobrze, że potrafimy przebaczać, nie szukać odwetu, ale spróbujmy wyobrazić sobie siebie na miejscu św. Jana Pawła II, wybaczającego Ali Agcy, na miejscu znanej piosenkarki Eleni, która przebaczyła mordercy swojej córki, na miejscu mamy bł. ks. J. Popiełuszki, która wybaczyła mordercom jej syna i na miejscu zapewne tysięcy osób, które musiały w swoim życiu zmierzyć się z podobnymi tragediami. Obyśmy nigdy nie musieli mierzyć się z takimi problemami. Jaka byłaby jednak nasza reakcja na analogiczne wydarzenia?

Miłość nieprzyjaciół to bez wątpienia jedna z najtrudniejszych prawd, jakie znajdziemy na kartach Biblii, a szczególnie przesłania Jezusa Chrystusa. Powiedzmy otwarcie, nie owijajmy w bawełnę – bez Bożej pomocy nie do realizacji. W dużej mierze zależy to też pewnie od charakteru i przeżytych doświadczeń, ale chyba zawsze spojrzenie z niekłamaną przyjaźnią w twarz kogoś, kto naprawdę poważnie zawinił przeciwko nam, podanie takiej osobie dłoni na zgodę, po ludzku graniczy z cudem. Tak, bo tu potrzeba cudu, który tylko Jezus może sprawić. Bez Jezusa nie da rady, ale z Nim wszystko jest możliwe. Jeśli komuś się to udało, to tak naprawdę dokonał tego Jezus.

Nie będę tutaj podawać licznych przykładów zadziwiającej potęgi dobra, które potrafi zmiażdżyć największe zło, niemalże przemienić wilka w owieczkę. Logika współczesnego świata mówi jasno – nie rób się fajtłapą, tylko oddaj mu z nawiązką, jeśli przeciw tobie zawinił. Wtedy będziesz spoko gość, a nie ciamajda. Zauważmy jednak, że takie oddawanie w nieskończoność bardzo często zamiast przyczyniać się do wzrostu dobra, tylko pomnaża zło. Widać to często choćby na przykładzie zwaśnionych narodów czy rodzin, które niczym Kargule i Pawlaki z ponadczasowej trylogii S. Chęcińskiego, trwają w uporze i zawiści całymi latami. Czy czują się wtedy naprawdę szczęśliwi? Sposobem człowieka na rozwiązanie konfliktu jest oddawanie złem za zło, ale Pan Bóg ma inny, dodajmy niezawodny, sposób – czynienie dobra.

Na koniec pragnę się odwołać do artykułu (http://gosc.pl/doc/3765687.Zabojca-Heleny-Kmiec-sie-nawrocil), który poruszył mnie i pośrednio zainspirował do napisania tego posta. Pamiętamy historię Heleny Kmieć, wolontariuszki pracującej w Boliwii, która została zamordowana. Jej mordercę przesłuchiwano kilka godzin, ale zapewne różnorodne metody (nazwijmy je – ludzkie) nie odniosły skutku – trudno było dotrzeć do sumienia młodocianego zabójcy. W pewnym momencie siostry zakonne podały mu koc i coś do picia, bo było zimno. I wtedy... ewangeliczna prawda niejako przybrała praktyczny wymiar i skutek. Morderca rzucił się na kolana i błagał o przebaczenie. Przyznał się do swojego czynu i wyraził chęć poniesienia choćby najsurowszej kary, byle tylko możliwie najlepiej odpokutować swoja winę. Zastanawiał się czy rodzina mu przebaczy.

Skoro Jezus mówi o potrzebie miłości nieprzyjaciół, wie co robi, bo jest Bogiem. To my musimy dorastać do tej prawdy każdego dnia wobec mniejszych lub większych form wrogości ze strony innych ludzi. Kara za niegodziwy czyn wcale nie wyklucza przebaczenia i czynienia dobra wobec tego, kto zawinił. Przeciwnie, dobroć i przebaczenie mogą zachęcić winowajcę do dobrowolnego poniesienia kary. Zwyciężając zło dobrem, pociągamy grzeszników ku Jezusowi, a On na pewno nagrodzi wszelkie wysiłki w stosownym czasie.

środa, 24 maja 2017

#3 Pochylmy się nad... 2 Sm 13-19

Absalomowie wszystkich krajów, nawróćcie się! Póki czas...


Dzisiaj przyjrzyjmy się wydarzeniom opisanym w rozdziałach od 13 do 19 Drugiej Księgi Samuela. Jednym z głównych bohaterów (a raczej antybohaterów) tych tekstów jest Absalom – trzeci syn króla izraelskiego Dawida. Postanowił on wystąpić zbrojnie przeciw swojemu ojcu i zasiąść na tronie królestwa. Zdecydował się na taki krok pomimo wielkiego miłosierdzia okazanego mu przez ojca. Wcześniej bowiem Absalom nakazał zabić swojego przyrodniego brata Amnona (jednocześnie najstarszego syna Dawidowego) w ramach zemsty za to, że tamten zgwałcił jego rodzoną siostrę Tamar. Absalom musiał uciekać; schronił się u swojego dziadka Talmaja, króla Geszur. Jednakże na skutek m.in. wstawiennictwa dowódcy wojsk królewskich – Joaba – król najpierw zezwolił na powrót syna-wygnańca do Jerozolimy, a potem nawet na dwór królewski.

Syn jednak odpłacił ojcu organizacją buntu przeciw niemu, o czym wzmiankowałem powyżej; król musiał nawet uchodzić ze stolicy z oddanymi sobie oddziałami i ludem. Przed decydującym starciem z wojskami Absaloma król wydał rozporządzenie, aby jego syna potraktowano łagodnie, jeśli dostałby się w ręce kogoś z królewskich wojowników. Jak czytamy, ostatecznie nie posłuchano rozkazu Dawida i Absalom zginął od mieczy wpierw zawisnąwszy na drzewie (miał bardzo długie i silne włosy, dlatego zaplątały się w gałęzie w czasie jego ucieczki na mule). Gdy tylko ojciec dowiedział się o opłakanym losie syna, gorzko zapłakał i trudno mu było pogodzić się z losem Absaloma.

Nie jest moją intencją wnikać tutaj szczegółowo w treść siedmiu rozdziałów z 2 Sm. Nie ma tutaj potrzeby drobiazgowo analizować momentami dość zawiłe perypetie rodziny króla Dawida. Chciałbym jednak podzielić się małą refleksją, jaka zrodziła się kiedyś w mojej głowie w kontekście buntu Absaloma. Czy przypadkiem dość często nie jesteśmy nieco podobni do Absaloma? Nie chodzi oczywiście o dosłowne porównanie jego dziejów z naszymi i rodzaj winy jakiej się dopuścił, ale przenieśmy to na grunt wiary.

Załóżmy, że Dawid jest obrazem Pana Boga, a my Absaloma. Jakże często człowiek, chrześcijanin, dziecko Boże, popełnia jakieś głupstwo, decyduje się na mniejszy lub większy grzech. Tym samym występuje przeciw własnemu Ojcu Niebieskiemu i dobrowolnie oraz świadomie (w przypadku grzechu ciężkiego) w poważnej materii mówi Bogu „nie!” i ucieka we własny świat, świat już bez Boga. I może wraca, mniej lub bardziej rozumiejąc swój błąd, może żałując za niego, przystępuje do kratek konfesjonału, a Ojciec przez wzgląd choćby na minimalne oznaki skruchy grzesznika i własną nieograniczoną miłość do ukochanego dziecka, przebacza i pozwala powrócić do stanu łaski uświęcającej, choć karząca ręka wisiała już w powietrzu. Decyzję Ojca wspierają usilne błagania Matki Najświętszej, świętych i modlitwy ludzi, aby uratować duszę biednego grzesznika. Sprawiedliwość nie wytrzymuje w starciu z miłosierdziem.

A ułaskawiony chrześcijanin co? Często buntuje się przeciw Ojcu. Znów grzeszy, znów upada i jakże szybko zapomina o Bożym przebaczeniu. A Bóg przez grzech ciężki dziecka, musi uciekać z jego serca na wygnanie niczym król Dawid z Jerozolimy. Jeśli grzesznik się nie opamięta, ginie na wieki uwikłany w grzechy, nałogi i bezsens życia niczym Absalom, który zawisł wśród plątaniny gałęzi. A wtedy Bóg płacze, Bóg przeżywa nieopisany smutek z powodu tragicznego w skutkach wyboru dziecka. Opłakując śmierć Absaloma król Dawid woła: „Synu mój, Absalomie! Absalomie, synu mój! Obym ja umarł zamiast ciebie! Absalomie, mój synu, mój synu!” (2 Sm 19,1). A Bóg, Jezus, na przestrzeni dziejów zdaje się wołać do swoich dzieci: „Mój synu, Moja córko! Ja umarłem zamiast ciebie na krzyżu! Dlaczego nie przyjąłeś/nie przyjęłaś tego daru?! Mój synu, Moja córko!” Św. s. Faustyna w swoim Dzienniczku zanotowała m.in. takie słowa Jezusa: „Utrata każdej duszy pogrąża Mnie w śmiertelnym smutku”. Czyż historia Absaloma nie powtarza się w ciągu wieków? Oby jak najrzadziej.

My także możemy pomóc Jezusowi i pocieszyć Go, nie tylko sami unikając grzechu, ale modląc się za grzeszników. Sam Pan powiedział s. Faustynie: „Zawsze Mnie pocieszasz, kiedy się modlisz za grzeszników. Najmilsza Mi jest modlitwa – to modlitwa za nawrócenie dusz grzesznych; wiedz, córko Moja, że ta modlitwa zawsze jest wysłuchana”. Gdy będziemy się modlić, Bóg będzie szczęśliwszy. Wtedy mniej będzie takich absalomów, dzieci ginących na wieki. A może wszyscy zostaną uratowani? Miłosierny Bóg może wszystko.

sobota, 20 maja 2017

#1 Boży paradoks J 3,1-21

Niewinny na krzyż, winni do nieba



W całym Piśmie Świętym jest jedno zdanie, które wielu uważa za streszczenie treści wszystkich 73 ksiąg, które składają się na Biblię. Może domyślacie się już o jaki werset chodzi? To 16 wiersz 3 rozdziału Ewangelii wg św. Jana, bardzo znany – „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. Niektórzy znajdują jeszcze krótsze streszczenie Biblii, składające się z zaledwie trzech wyrazów – „Bóg jest miłością” (1 J 4,8). Doskonałą korelację między tymi dwoma zdaniami wyjaśnia sam Apostoł św. Jan, już w kolejnym wersecie swojego listu: „W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu” (1 J 4,9).

Możemy śmiało powiedzieć, że właściwie całe dzieje ludzkości opisane na kartach Pisma Świętego w jakiś Bogu wiadomy sposób sprowadzają się i mieszczą w tej prawdzie nad prawdami, że Bóg nie oszczędził nawet własnego Syna, chcąc ratować każdego człowieka, który przez grzech zasługiwał na śmierć. Nie łudźmy się, każdy z nas jest grzeszny i zasługiwałby na wieczne potępienie, gdyby nie szalona miłość Boga ku nam, który zrobił zupełnie wszystko, żebyśmy mogli żyć na wieki; zrobił tak wiele, że w naszych małych ludzkich głowach się to wszystko do końca nie mieści.

Nie będziemy tu analizować szczegółowo 21 początkowych wersetów trzeciego rozdziału Janowej Ewangelii, bo jest to tekst nadzwyczaj bogaty w treści, którego analiza zmieściłaby się zapewne w książce, a nie krótkim wpisie. My skupimy się przede wszystkim na 16. wersie. Warto jednak pokrótce nakreślić okoliczności, w jakich Jezus wypowiedział te znamienne słowa, które prawdopodobnie są największym Bożym paradoksem, toteż jest to odpowiedni wybór na potrzeby pierwszego właściwego wpisu z tej serii.

Oto pod osłoną nocy przychodzi do Mistrza z Nazaretu niejaki Nikodem, faryzeusz, dostojnik żydowski. Wyraził on wobec Jezusa pewność, co do Jego Boskiego pochodzenia, wnioskując szczególnie z licznych cudów Chrystusa. Następnie toczy się rozmowa na trudne tematy dotyczące np. powtórnych narodzinach z wody i Ducha (aluzja do sakramentu chrztu). W końcu Zbawiciel dotyka tematu Jego męczeńskiej śmierci: „A jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne” (J 3,14-15). Wspominając o wężu, Pan nawiązuje do zdarzenia opisanego w Księdze Liczb (patrz Lb 21,4-9). Właśnie po tym odwołaniu następuje słynny wiersz 16. o odwiecznej miłości Boga. Dalej Jezus wyjaśnia cel Swojej misji, którym nie było potępienie świata, ale Jego zbawienie. Ludzie zasługiwali na potępienie, a Bóg wysłał Syna, aby ten dokonał ich odkupienia na drodze okrutnej męki i śmierci krzyżowej – po ludzku to Boży paradoks, a po Bożemu – po prostu czysta Miłość.

Ktoś powie: „No, dobra, to jeszcze jakoś rozumiem – człowiek nabroił, a Bóg w Swej Miłości niezmiernej wyciągnął do niego zbawczą rękę, ale... dlaczego dał sobie ją przybić na krzyżu; innymi słowy – czy nie było innego sposobu na zbawienie tego zagubionego człowieka? Przecież jest Bogiem wszechmocnym”. Najlepszej odpowiedzi, jaką do tej pory znalazłem na tego typu często pojawiające się dylematy, udzielił ks. prof. dr hab. Mariusz Rosik w wykładzie nr VIII z cyklu Telewizyjny Uniwersytet Biblijny (źródło: http://biblista.pl/ukryte/telewizyjny-uniwersytet-biblijny/5631-wyklad-viii-26-i-2013-r-dlaczego-syn-czlowieczy-musial-cierpiec-i-umrzec.html).
Otóż Pan Bóg jest jednocześnie miłosierny i sprawiedliwy. Ksiądz profesor podał przykład naszego rozumienia tych Bożych przymiotów. Otóż jeśli na przykład jakichś chłopiec coś przeskrobie, rodzice załóżmy zamkną go w pokoju na trzy dni, bez internetu i kolegów. Okazuje się jednak, że urwis dobrze się sprawował, dlatego w geście miłosierdzia rodzice skrócili jego szlaban do dwóch dni. Wygląda więc na to, że owi rodzice byli tak trochę miłosierni (nie anulowali kary syna całkowicie) i tak trochę sprawiedliwi (skrócili mu karę, na którą sobie w pełni zasłużył). Bóg jest jednak w 100% miłosierny i w 100% sprawiedliwy. Co to zatem znaczy? Pan nie mógł zatem darować ludziom tego co zrobili, bo złe czyny pociągają za sobą nieodwołalne kary; nic nie idzie w próżnię. Tego wymaga sprawiedliwość. Gdzie zatem objawiło się czyste miłosierdzie? Odpowiedź jest prosta – to Jezus wziął na siebie WSZYSTKIE kary, na jakie ludzie wszystkich epok zasłużyli (także ty i ja); nam pozostaje tylko oddawać grzechy w sakramencie pokuty, za które Jezus już umarł na krzyżu i brama do nieba stoi przed nami otworem. Człowiek sam o własnych siłach nie był w stanie wypłacić się Bogu, dopiero Jezus tego dokonał.

To trochę tak, jakbyś miała/miał powiedzmy 5 milionów złotych długu. Ty załóżmy zarabiasz 2,5 tysiąca na miesiąc, a zegar tyka i dług trzeba spłacić. Gdy ty rozpaczasz, nagle przychodzi Jezus i płaci za Ciebie te pieniądze sprawiając, że ty masz teraz czyste konto. Fajnie, nie? A Jezus dokonał na krzyżu czegoś nieskoczenie większego niż największe pieniądze ziemi. Inny przykład: ja, ty popełniliśmy jakieś przestępstwo i oto teraz stoimy w oczekiwaniu na słuszną egzekucję. Tuż przed strzałem w naszą stronę nadchodzi Jezus i staje przed nami na linii lotu kuli. W ten sposób to On zostaje trafiony, a my unikamy śmierci.

Czy Bóg zatem mógł zbawić człowieka np. jednym małym aktem woli? Tak, mógł, ale wtedy zaprzeczyłby swojej sprawiedliwości. Jezus mógł też po prostu zejść z krzyża i zapewne wielu w ten sposób uwierzyłoby w niego. On jednak chciał, żebyśmy Go przyjęli swoim czystym aktem woli, na drodze czystej wiary; Jezus chciał też, aby jako człowiek, doświadczył wszystkiego co ludzkie, także cierpienia. Nikt przeto nie może Mu zarzucić, że jest jakimś tam Bogiem dalekim i nieznającym ludzkich bolączek; przeciwnie – On to wszystko przeszedł i uświęcił, stając się takim jak każdy z nas.

Na przestrzeni dziejów wielu było ludzi, tych znanych i może całkiem anonimowych, którzy własnym życiem dali dowód Bożej miłości aż do końca. Chyba jednym z najbardziej znanych przykładów jest św. o. Maksymilian Maria Kolbe, który dobrowolnie wybrał śmierć w zamian za niejakiego Franciszka Gajowniczka, aby ten mógł wrócić do rodziny. Nie wiem jak Wam, ale mnie nawet trudno wyobrazić siebie na miejscu św. o. Kolbe. A co dopiero Bóg, który wydał swojego jedynego Syna za ludzi, którzy dobrowolnie zasłużyli sobie na potępienie? Tak, Bóg doprawdy jest miłością.

Trochę się rozpisałem, ale trudno jest streścić bezmiar Bożego miłosierdzia. Na koniec dzisiejszych rozważań chciałbym, aby każdy dokonał małej parafrazy J 3,16. Jeśli, strzelam, masz na imię Andrzej, to brzmiałoby to mniej więcej tak: Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby Andrzej, który w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Może uśmiechasz się pod nosem, ale to jest prawda. Pod imię „Andrzej” niech każdy wstawi swoje własne. Wcale nie przesadzam. Już kilka razy od księży i nie tylko słyszałem, że gdyby każdy z nas był tylko jedną jedyną osobą na całym świecie, to Jezus i tak nie zawahałby się umrzeć za mnie, za ciebie na krzyżu. Może, czytając J 3,16 nie zdajemy sobie tak naprawdę sprawy z tego, że to Ewangeliczne „każdy” nie jest jakieś puste, bliżej nieokreślone, jedynie poetyckie, ale jak najbardziej realne; każdy to zupełnie wszyscy, ale także ty i ja.

I jeszcze jedna propozycja – spróbuj sobie odbyć nabożeństwo Drogi Krzyżowej w sposób, który ja nieco z przymrużeniem oka, nazywam egoistyczno-zbawiennym. Rozważ każdą stację tak, jakby Jezus brał krzyż na ramiona, upadał, był przybijany do krzyża, TYLKO za ciebie i dla ciebie. Postaw się też na miejscu faryzeuszy, Piłata, siepaczy, bo to w ich niegodziwych czynach odbijają się także twoje grzechy. Przede wszystkim jednak posłuchaj, że Jezus podnosząc się z trzeciego upadku mógł na przykład powiedzieć tak: „Muszę powstać dla Andrzeja (uczepiłem się tego imienia), bo inaczej on zginie na wieki. Andrzeju drogi, robię to dla ciebie, bo cię kocham aż do końca i nic mnie nie powstrzyma, choć niosę na sobie skutki twoich grzechów, które popełnisz 2 tys. lat później”. Doprawdy, Bóg jest miłością.

środa, 17 maja 2017

#2 Pochylmy się nad... 2 Krn 20

Działanie Boga i (nie)działanie człowieka


W IX w. przed Chr. w Królestwie Judy panował dobry król Jozafat. Biblia wymienia szereg godnych uznania działań i reform tego władcy, który generalnie rzecz ujmując kochał Pana, przestrzegał Jego praw i uczył lud je wypełniać, karał wykroczenia przeciw Bogu. O tym królu można poczytać przede wszystkim w 1 Krl 22 i 2 Krn 17-20. Poza tym jest on jednym z przodków Pana Jezusa (Mt 1, 8).

Jednakże dzisiaj chciałbym zaproponować pochylenie się tylko nad jednym wydarzeniem z życia Jozafata opisanym w 20. rozdziale Drugiej Księgi Kronik. Otóż pewnego razu na jego królestwo napadli sąsiedzi – Moabici, Ammonici i prawdopodobnie jeden ze szczepów edomickich. W obliczu tego bardzo poważnego zagrożenia król pośród zgromadzonego ludu modlił się z ufnością i pokorą do Pana. Zarządził również post w swoim państwie. Na temat przepięknych słów królewskiej modlitwy można by z pewnością solidnie się rozpisywać. Władca odwołuje się m.in. do Bożej wszechmocy oraz Jego obietnicy dotyczącej pomocy Ludowi Wybranemu w chwilach nieszczęść i udręk. Modlitwę wieńczy wspaniała puenta przepełniona ufnością: „Jesteśmy (…) bezsilni wobec tego ogromnego mnóstwa, które na nas napadło. Nie wiemy, co czynić, ale oczy nasze zwracają się ku Tobie” (2 Krn 20, 12). Następnie przez pewnego proroka Bóg udzielił modlącym się pozytywnej odpowiedzi. Padły tam m.in. słowa: „Nie wy będziecie tam walczyć. Jednakże stawcie się, zajmijcie stanowisko, a zobaczycie ocalenie dla was od Pana, o Judo i Jerozolimo! Nie bójcie się i nie lękajcie! Jutro wyruszcie im na spotkanie, a Pan będzie z wami!” (2 Krn 20, 17).

Król i lud wychwalali Boga i uczynili tak, jak im nakazał: ruszyli ku najeźdźcom, wielbiąc i sławiąc Pana oraz wznosząc okrzyki radości. Pan sprawił, że prawdopodobnie na skutek kłótni w obozie wroga, pozabijali się oni sami zanim Judejczycy dotarli na miejsce, skąd było widać obóz nieprzyjacielski. Gdy już byli na miejscu, zobaczyli wrogów martwych i następnie pozabierali łupy wojenne. Po powrocie do Jerozolimy nadal wychwalali Boże dzieła.

Czego uczy nas ta historia sprzed ponad 2800 lat? Myślę, że wielu rzeczy: potrzeby respektowania Bożych praw skutkującego Jego błogosławieństwem, skuteczności ufnej modlitwy, silnej i niezłomnej wiary w Bożą wszechmoc i pewnie wielu innych kwestii. Jednak mnie, po przeczytaniu tej biblijnej perykopy, szczególnie zafascynowało jeszcze coś innego: działanie Boga i działanie (a raczej jego brak) człowieka. Mogłoby się nam wydawać, że Bóg w sytuacji zagrożenia swojego ludu nakaże mu ruszyć do boju, wytrwale bić się o każdy metr, prowadzić wielką batalię z wrogiem, kierując oczywiście ich poczynaniami. A tymczasem jest zgoła inaczej: jak czytaliśmy powyżej, Bóg wzywa ich jedynie do stawienia się na pole bitwy, a reszta, cała reszta będzie już w rękach Boga. Właściwie poza marszem w kierunku obozu nieprzyjacielskiego Judejczycy nie zrobili nic: „tylko” sobie szli, śpiewali, wychwalali Pana, a kiedy przybyli na miejsce, Bóg już wszystko wykonał. To tak, jakby ktoś kazał ci iść do sadu pozbierać ogromne ilości jabłek, a ty zachodzisz na miejsce... i zajadasz się już tylko pysznymi owocami, choć przy ich zbieraniu nawet nie kiwnąłeś palcem.

Jak to się ma do naszego życia? Bardzo często jest tak, że ktoś porywa się z motyką na księżyc, robi nie wiadomo co, ale jakoś ciągle mu nie wychodzi, przykładowo ciągle upada, ciągle nie może wygrzebać się z nałogu, ciągle popełnia te same grzechy, zamartwia się, irytuje, stresuje... Dlaczego tak jest? Być może brak mu zaufania do Boga, wszystko chce zrobić sam, a zapomina, że tak naprawdę on sam niewiele może – a wystarczy tylko powierzyć sprawę Panu, a On już się wszystkim zajmie.

Czasami może być odwrotnie: ktoś nie wykazuje żadnej inicjatywy, nie robi zupełnie nic, aby przykładowo wyjść z trudnej sytuacji tłumacząc się, że Bóg i tak to wszystko zrobi za niego. Ktoś może już całkiem się poddał, nie wierząc w zwycięstwo, gdy jego własne sposoby już zawiodły, zapominając o Bożych metodach. Zauważmy, że Bóg nie powiedział do króla Jozafata i Judejczyków żeby poszli sobie teraz spokojnie do swoich domów, może trochę pobiesiadowali, coś przekąsili i poszli spać; On przecież powiedział wyraźnie: „Nie wy będziecie tam walczyć. Jednakże STAWCIE SIĘ, ZAJMIJCIE STANOWISKO, a zobaczycie ocalenie dla was od Pana”. Widzimy, że to Bóg walczy, ale człowiek ze swej strony musi zdobyć się na pewne minimum – musi uwierzyć Bogu, wyrazić gotowość zmierzenia się z jakimś problemem i stanąć z nim do walki. Tyle. Aż tyle i tylko tyle. Tym problemem może być jakiś nałóg, grzech, lęk i wiele, wiele innych.

Trzeba nam zatem udać się na pole bitwy jak Jozafat i mieszkańcy Judei. Wtedy Bóg może dokonać największych cudów także w życiu każdego z nas.

sobota, 13 maja 2017

#0 (słowo wprowadzające do cyklu) Boże paradoksy

Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie”. 

(Mt 5, 11-12)


Bogać się ile możesz, nawet kosztem innych; bądź wesolutki szczególnie do kamery; krzycz ile wejdzie, żebyś cię było słychać w towarzystwie, bo inaczej wyjdziesz na milczka; pamiętaj, że „sprawiedliwość” musi być zawsze po twojej stronie; pamiętaj, żebyś przypadkiem nie był miłosierny, bo uznają cię za fajtłapę; cnota czystości nie jest modna, nawet o niej nie myśl; ważniejsze od pokoju są twoje sprawy i realizacja twoich celów; unikaj cierpienia jak ognia – lepiej być niesprawiedliwym i działać wbrew wartościom niż cierpieć.

W powyższym akapicie wyliczyłem kilka haseł, z którymi możemy się spotkać we współczesnym świecie. Myślę, że Ty, droga Czytelniczko, i Ty, szanowny Czytelniku, już dostrzegacie subtelne nawiązanie stanowiące kontrast w stosunku do poszczególnych błogosławieństw wypowiedzianych przez Jezusa Chrystusa, a zanotowanych w Mt 5, 1-10, w słynnym Kazaniu na górze.

Nietrudno zauważyć, że niezwykle często filozofia świata ma się nijak do nauki Mistrza z Nazaretu. Zakończeniem tzw. ośmiu błogosławieństw jest tekst stanowiący motto tego wpisu oraz w zasadzie całej serii „Boże paradoksy”, którą dzisiaj rozpoczynamy. Jezus wypowiedział wydawałoby się absurdalne słowa. Jak to, mamy się cieszyć i radować w dobie prześladowań, urągań, drwin, oszczerstw? Dajcie spokój, przecież to jakieś science fiction!

Tak, nie łudźmy się, to jest szalenie trudne i po ludzku niewykonalne. Jest jednak coś takiego, co moglibyśmy określić mianem Bożych paradoksów i o tym będziemy sobie w tej serii mówić. Według internetowego słownika PWN paradoks to „twierdzenie zaskakująco sprzeczne z przyjętym powszechnie mniemaniem”. Musimy pamiętać, że nierzadko Pan Bóg myśli i działa o 180 stopni inaczej niż myśli i działa człowiek. Bóg potrafi zaskakiwać i często dopiero po latach (a może dopiero w niebie) okazuje się, że Boży zamysł wcale nie był paradoksem, a nierzadko to my ludzie, rzekomo racjonalni i inteligentni, popełniamy takie gafy z Bożego punktu widzenia, że normalnie głowa mała. Ileż jest takich sytuacji, gdzie pozorna absurdalność działania Boga okazuje się jedynym słusznym rozwiązaniem, rodzącym błogosławione skutki, niemożliwe do uzyskania przez działania czysto ludzkie.

Św. Paweł napisał w Pierwszym Liście do Koryntian, że „nauka (…) krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie, mocą Bożą zaś dla nas, którzy dostępujemy zbawienia” (1 Kor 1, 18). Nieco dalej czytamy, iż „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć” (1 Kor 1, 27). Historia, codzienność dostarczają wielu przykładów potwierdzających słowa Apostoła narodów. Chociażby 100 lat temu, w Fatimie, Matka Boża ukazała się trójce małych dzieci, pastuszkom. Dlaczego Bóg posłużył się właśnie nimi, a nie tęgimi umysłami debatującymi na salonach polityki nad przyszłością pogrążonego w wojnie świata? No cóż, Boże paradoksy.

Módlmy się zatem do Matki Bożej Fatimskiej, w której święto rozpoczynamy ten cykl naszych rozważań, aby pomagała nam w odkrywaniu Bożych paradoksów; módlmy się, aby uczyła nas patrzenia na świat nie tyle przez szkiełko i oko, ile raczej w duchu wiary i ufności względem Pana Boga.

środa, 10 maja 2017

#1 Pochylmy się nad... 1 Sm 4

Ufamy bardziej Bogu Osobowemu czy przedmiotowi?


Czwarty rozdział Pierwszej Księgi Samuela przenosi nas na miejsce bitwy, która rozegrała się mniej więcej w połowie XI w. przed Chr. Naprzeciwko siebie stanęły wojska izraelskie i filistyńskie. Pierwsze starcie zakończyło się sukcesem Filistynów, co zaskoczyło Izraelitów, ale nie czytelników poprzednich rozdziałów 1 Sm. Wiemy przecież, że Bóg przez usta pewnego męża Bożego, a później młodego wówczas Samuela wydał wyrok na kapłana Helego, jego synów i cały jego dom. Mieli doświadczyć klęsk za to, że Chofni i Pinchas (synowie Helego) popełniali straszliwe nadużycia i występki w sprawowaniu swoich kapłańskich czynności i to jeszcze bez zdecydowanej reakcji lub ostrzeżenia ze strony ojca. Opłakane skutki nadużyć kapłanów miały zatem dotknąć również cały naród.

I stało się. Jak wspomnieliśmy, Izraelici przegrali. Starsi Izraela doszli do wniosku, że trzeba sprowadzić na miejsce walki Arkę Przymierza, z którą Izraelici wiązali wiele wspomnień udanych przedsięwzięć, jak choćby w przypadku słynnego zburzenia murów Jerycha (Joz 6). Gdy przywieziono Arkę na drugie starcie Ludu Wybranego z Filistynami pod Afek, wojownicy izraelscy „podnieśli głos w radosnym uniesieniu, aż ziemia drżała” (1 Sm 4, 5). Filistyni odczuwali zgoła odmienne emocje, bo wiedzieli, że może ich spotkać sromotna porażka. Pomimo strachu, motywowali się do boju, zaczęli walczyć i można powiedzieć językiem sportowym – było już 2 – 0 dla Filistynów i losy wojny zostały przesądzone. Arka Przymierza dostała się do niewoli, synowie Helego polegli, on sam zmarł na skutek nieszczęśliwego upadku po usłyszeniu straszliwych wieści, w trakcie porodu zmarła żona Pinchasa... Słowo Boga się spełniło – Heli, jego ród, a nawet cały Izrael zostali ukarani.

Ja jednak chciałbym w kontekście tych wydarzeń zwrócić uwagę szczególnie na Arkę Przymierza i... jej pozorną nieskuteczność na polu bitwy. Przecież miała przynieść szczęście, miała po raz kolejny prowadzić Naród Wybrany do zwycięstwa, a tu taka klapa... O co chodzi? Wiemy już oczywiście o Bożym wyroku, ale po lekturze tej perykopy 1 Sm nasunęło mi się małe porównanie.

Wyobraźmy sobie, że Arka symbolizuje różnorodne przedmioty kultu, dewocjonalia naszych czasów. Współczesny człowiek może ulec pokusie traktowania ich jako coś w rodzaju talizmanu. Mogą rodzić się myśli typu: odmówię sobie pacierz, to dostanę to i to. Modlitwa staje się rodzajem transakcji – ja Bogu odklepię Zdrowaśki, On spełni moje zachcianki. Często człowiek może wiązać moc sprawczą bardziej z przedmiotem niż samym Bogiem. Rzecz jasna dewocjonalia same w sobie są czymś genialnym i niezastąpionym, ale chodzi o odpowiedni stosunek do nich. Księża niejednokrotnie zwracają uwagę przykładowo na odpowiedni stosunek do wody święconej, która sama w sobie nie może uzdrowić, ale to wiara człowieka ją stosującego otwiera drogę Bożej łasce, będącej właśnie czynnikiem sprawczym cudu. Nie woda leczy, ale Bóg. Inny przykład: ile wody święconej musi spaść na przedmiot, żeby był poświęcony – kropla, dwie, a może trzeba zanurzyć go w cysternie?

W analizowanym fragmencie Izraelici prawdopodobnie szczerze pragnęli przybycia Arki, aby pomogła im zwyciężyć; nie zdawali sobie chyba jednak do końca sprawy z licznych wykroczeń kapłanów i nie tylko. W tym przypadku to może nieco mniej istotne. Człowiek XXI w. może jednak ulegać pokusie ukrywania swojego grzesznego życia pod płaszczykiem religijnej, obłudnej poprawności: tu pacierzyk, tam mały pościk (przy okazji dobra dieta...), a gdzie indziej pieniążki na dobry cel. A to wszystko jednak przynosi nieoczekiwanie jakieś małe skutki lub wydaje się bezowocne. „Arka” nie przynosi spodziewanych efektów; Bóg nie lubi udawania, ale nagradza szczere pragnienie dobra i dążenie do zażyłej relacji z Nim, a nie z samymi przedmiotami. Jeśli pokładasz ufność w Bogu, a nie przedmiocie, nie grozi ci Afek XXI w.

środa, 3 maja 2017

#0 (słowo wprowadzające do cyklu) Pochylmy się nad... Listem od Pana Boga

"Mów, Panie, bo sługa Twój słucha". 

 (1 Sm 3, 9)


Biblia jest słowem bardzo często używanym, w jednych środowiskach częściej, w innych nieco rzadziej; w niektórych to słowo tabu, dla wielu to określenie kluczowej książki lub zbioru ważnych dla kogoś kwestii i wreszcie dla pewnych osób czy grup to termin wyśmiewany i oznaczenie przedmiotu kpin, a nawet wrogości. Uff, dużo tego, nieprawdaż? O czym to świadczy? Myślę, że tę popularność słowa Biblia można wyjaśnić olbrzymim bagażem treści i znaczeń w nim ukrytych oraz bogactwem tradycji za nim idących. Brakuje tu jednak kwestii najważniejszej – Biblia jest przede wszystkim Pismem Świętym i poprzez słowa w niej zapisane przemawia nie kto inny, ale sam Bóg. „Potrzeba tu troszkę wiary” – powie ktoś. Tak, zgadza się, bez wiary Biblia staje się tylko mniej lub bardziej ciekawym zbiorem/przeglądem dawnych dziejów, jakichś patriarchów, proroków, królów, krwawych wojen, niezrozumiałych, na wpół baśniowych opowiadań, dziwnych opisów i czymś w rodzaju kroniki o życiu i działalności niejakiego Jezusa z Nazaretu i Jego następców.

Podstawowym celem niniejszego cyklu zatytułowanego „Pochylmy się nad...” jest właśnie wydobycie głosu Pana Boga z Listu, który do nas napisał, a którym jest Pismo Święte. Pragnę zachęcić drogie Czytelniczki i szanownych Czytelników do pogłębiania swojej wiary w natchniony, nadprzyrodzony charakter Biblii i Boskiego pochodzenia treści w niej zawartych. Moim marzeniem jest także to, aby osoby traktujące Biblię tylko jako jedną z wielu książek stojących na półce, odkryły w niej coś więcej, coś bardzo wzniosłego i niezwykłego, niczym słowa miłości ukochanego skierowane do ukochanej.

Dlaczego tak wielu, mówiąc językiem młodzieżowym, „nie czuje” Boga w Biblii? Myślę, że jest kilka podstawowych przyczyn. Po pierwsze, zbyt rzadko sięgamy po tę świętą Księgę. Nie można kogoś poznać, bez zapoznania się z tym, co on do nas mówi, bez wejścia w dialog z tą osobą. Po drugie, zatrzymujemy się często tylko na powierzchownej, zewnętrznej warstwie tekstu, nie dotykamy głębi. Tu można skorzystać ze wspomnianej wcześniej analogii. Jeśli ktoś trzeci wziąłby do ręki list miłosny zakochanego chłopaka do dziewczyny być może uznałby słowa tam zawarte za jakiś bełkot, niezrozumiałą mowę, niemal obłąkańczy wywód. Gdyby nawet zainteresował się stylem listu i barwnym słownictwem, tak naprawdę trudno byłoby mu właściwie odebrać emocje i uczucia kryjące się za każdym słowem, w które ukochany wkładał swoje serce. Podobnie z Biblią – jeśli nie „wgryziemy” się w jej język, jeśli nie otworzymy się na Bożą miłość i nie postaramy się Go pokochać, trudno będzie nam zrozumieć Pismo Święte i jego przesłanie. I wreszcie po trzecie, nie wkładamy wysiłku w słuchanie Boga. Skoro Biblia jest Listem od Pana Boga, to znaczy, że ma On coś ważnego do przekazania. Toteż przed lekturą Biblii warto odpowiedzieć Bogu jak uczynił to starotestamentalny Samuel poinstruowany przez kapłana Helego: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3, 9). Niech ten tekst towarzyszy nam przy każdej lekturze Pisma Świętego.

Wpis ten otwiera zatem cykl „Pochylmy się nad...” W każdym kolejnym artykule będę się starał pochylić się nad jakimś fragmentem Biblii, wspólnie z Wami. Chciałbym, aby były to teksty mniej znane, szczególnie ze Starego Testamentu, ale często sięgnę też po perykopę Ewangelii, Listów, Apokalipsy, aby przyjrzeć się im być może pod zupełnie innym kątem. Nie będą to jakieś gruntowne analizy, teologiczno-naukowe dywagacje, ale osobiste, dyktowane sercem i, jak wierzę, natchnieniem Ducha Świętego przemyślenia i wnioski. Kolejne wpisy nie będą odnosiły się do kolejnych ksiąg, ale po prostu – będą dotyczyć pewnego fragmentu, może zdania, które mnie kiedyś tam lub całkiem niedawno dotknęło (to znaczy pomyślałem coś w rodzaju: „O rety, a może to tak trzeba rozumieć!!!”) wewnętrznie i chciałbym się podzielić moimi spostrzeżeniami i zachęcić Was, kochani, do osobistej refleksji. Czasami, zwłaszcza gdy w mojej opinii dany fragment jest mniej znany, pokrótce naświetlę jego kontekst. Oczywiście przed lekturą wpisu zachęcam do sięgnięcia po Biblię i zapoznania się z fragmentem, którego będzie on dotyczyć. Warto również choćby króciutko się pomodlić słowami Samuela z trzeciego rozdziału 1 Sm i poprosić Ducha Świętego o światło. Po lekturze wpisu warto chwilkę zastanowić się nad jego treścią.

Pochylajmy się zatem nad Biblią, czyli innymi słowy – wyraźmy szacunek dla Tego, Kto w niej do nas mówi i bądźmy gotowi do słuchania Go. Tak często Bóg zdaje się wołać z kart Biblii, gdzieś tam leżącej, może zakurzonej, do każdego z nas niczym do biblijnego proroka Samuela: „Aniu, Piotrze, Asiu, Wojtku, itd.” Czy odpowiemy na to wołanie i sięgniemy po Biblię? Ten cykl właśnie do tego zachęca.

Pomódlmy się do Ducha Świętego, by prowadził nas w tworzeniu i lekturze artykułów opracowywanych na podstawie jakiegoś fragmentu z Księgi Życia: Duchu Święty, który oświecasz serca i umysły nasze, dodaj nam ochoty i zdolności, aby to pochylanie się nad Listem od Pana Boga było dla nas pożytkiem doczesnym i wiecznym. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.