sobota, 29 lipca 2017

#8 Pan Bóg na niebie, czyli we wszechświecie – opowieść wakacyjna

O Marku i Darku niedowiarku


Witam Was w tę ostatnią sobotę lipca. Niemal połowa wakacji za nami. Jak Wam się podoba nasze wspólne odkrywanie Pana Boga w czasie wakacyjnych wycieczek? Gorąco zachęcam do komentowania i dzielenia się swoimi refleksjami w komentarzach. A może macie ochotę posłuchać lub obejrzeć coś o Biblii? Zajrzyjcie zatem do Czytania dnia z komentarzami i Wokół Biblii.

Jeśli czytasz ten wpis, zostaw choćby króciutki komentarzyk pod spodem. Ciągle jest szansa zapisać się trwale w historii Biblijnego Rabanu, stając się pierwszym Komentatorem spoza bloga :) A może boisz się owego dumnie brzmiącego zapisywania się w historii? Spokojnie, jeśli chcesz możesz być „tylko” cichym bohaterem :) A poza tym ten wpis jest już 25 na Biblijnym Rabanie. Mały prezencik z tej okazji w postaci komentarza będzie mile widziany :)

A teraz nasza kolejna wakacyjna opowieść. Zapraszam!


Były wakacje. Powoli zapadał zmrok pachnący latem i brzęczący świerszczami tudzież innymi grajkami wśród małych żyjątek. Dwaj przyjaciele Marek i Darek siedzieli sobie wygodnie na starej ławeczce pod gruszą, którą bardzo lubili, bo można było z niej podziwiać wspaniałe widoki. Szczególnie okazale prezentowało się niebo, które w pełnej swej krasie rozciągało się nad pobliskim lasem.

Byli to jednak dość dziwni przyjaciele – z jednej strony bardzo siebie cenili i lubili rozprawiać o wielu sprawach; jednakże z drugiej strony w jednej kwestii nie mogli dojść do zgody i ta sprawa bardzo ich różniła. Otóż Darek upierał się, że wszechświat powstał z niczego; ot tak, wybryk losu, samoistne parcie na szkło dziejów; bęc, trach, łupu-cupu i jest – wszechświat w całej swej okazałości. Marek z kolei przekonywał przyjaciela, że za tym wszystkim stoi Ktoś, kto powołał to wszystko do istnienia jednym aktem Swej świętej woli i aż do końca świata czuwa nad Swoim dziełem na drodze Opatrzności. Darek często kwitował wyjaśnienia Marka śmiechem i kiwaniem głową z politowaniem nad rzekomo średniowiecznym (czytaj: zacofanym) sposobem pojmowania przez niego świata.

Czasami te ich przyjacielskie dysputy przeradzały się nawet w mocną wymianę zdań, która przeciągała się do późnych godzin, gdy już było prawie całkiem ciemno.

Tak było i tego dnia. Mrok zapanował nad okolicą, ale na niebie rządy sprawował inny „pan” – księżycem zwany, dzięki któremu jasność nie dawała za wygraną niczym biblijne światło z Gibeonu (Gabaon; por. Joz 10 i Godzinki ku czci Niepokalanego Poczęcia NMP). Marek i Darek przekomarzali się zdrowo, jak właściwie każdego dnia. Tym razem była to już naprawdę solidna sprzeczka, z powodu której Darek nie zdążył jeszcze nawet wypić swojego ulubionego soku; butelka z napojem stała na ławeczce tuż przy nim.

Darek był nieprzejednany w swoich poglądach:

- Słuchaj, Marek! Gadam ci już chyba po raz tysięczny, jak nie więcej, że światem rządzi przypadek. To dzięki niemu, przypadkowi, powstał świat i nie opowiadaj mi tu bajek o jakimś Bogu, Adamie i Ewie. Chyba masz już swoje lata i o bajkach najwyższa pora zapomnieć!


Marek załamał bezradnie ręce, nie wiedział, jak ma przekonać przyjaciela, na czym mu bardzo zależało. Wtem przyszła mu do głowy myśl, cudaczny pomysł (nie przez przypadek, o czym Marek był głęboko przekonany...). Jakby nigdy nic trącił butelkę z sokiem, który wylał się na spodnie i podkoszulek przyjaciela. To wywołało wielkie oburzenie Darka:

- Marek, czyś ty normalnie... Coś to zrobił?!

„Winowajca” wstał i spokojnie powiedział:

- To widocznie przez przypadek.

Na to Darek z jeszcze większą złością:

- Tak, przez przypadek!!! Specjalnie to zrobiłeś, a nie zwalaj na przypadek!

Marek zakończył jeszcze spokojniejszym głosem:

- No wiesz, skoro ogromny wszechświat mógł powstać przez przypadek, to i twoje portki mogą być mokre przez przypadek...

Marek sobie poszedł, nie mogąc ukryć napadu śmiechu, widząc totalnie zmieszaną minę przyjaciela.
To banalne wydarzenie zmieniło podejście Darka do początków wszechświata. Już nie upierał się na swoim, ale z każdym dniem odkrywał Tego, który jest rzeczywistym Panem wszystkich niby-przypadków.



Kto rządzi moim życiem: Bóg czy przypadek?

środa, 26 lipca 2017

#7 Pan Bóg na niebie, czyli we wszechświecie

Ostatnio wybraliśmy się w góry, aby tam poszukać śladów Pana Boga. Dziś powędrujemy jeszcze wyżej...

Wyobraźmy sobie, że leżymy pod gołym niebem i to niemal dosłownie, bo nie ma żadnej chmurki; spędzamy noc na biwaku w górach. No właśnie, jest noc. Nad nami, gdzieś tam hen daleko, migoczą miriady gwiazd. My tutaj tacy mali i bezbronni, a tam otchłań, niezbadane przestworza, nieprzebrane kilometry tajemnych dróg i kosmicznych ścieżek. Nad tą całą rzeszą niebiańskich bytów zdaje się panować Księżyc, który dodatkowo będąc w pełni, wydaje się potężnym „panem” nieba. Celowo użyłem tutaj cudzysłowu, który nie miałby racji bytu, gdybyśmy żyli ponad 1050 lat temu na naszych ziemiach. Wtedy nasi przodkowie nieoświeceni jeszcze światłem Ewangelii utożsamiali różne obiekty na niebie i ziemi z siłami boskimi. Wiele z nich, jak choćby Księżyc i Słońce, jawiły im się jako pełne majestatu bóstwa, którym trzeba oddawać pokłon. Do dzisiaj ślady tych dawnych wierzeń zachowały się w astrologii, horoskopach i dziwacznych, magicznych przesądach, nadających niejako gwiazdom i bytom kosmicznym rzekomą moc panowania nad człowiekiem i jego losem. My jednak wiemy Kto jest prawdziwym Panem „tego, co w górze” (Kol 3,1) i tego, co na Ziemi.

Nie wiem jak wy, ale ja strasznie lubię nocną porę. Może wbrew pozorom noc jest szczególnym czasem objawiania się Pana Boga. To nie siły zła ukryte są w mroku, którego poniekąd mamy prawo się bać, ale moim zdaniem to właśnie w tej nocnej porze można niemal namacalnie dotknąć odwiecznej tajemnicy i, tak pół żartem, pół serio, można zajrzeć do Nieba przez okno, jakim jest nieboskłon usiany gwiazdami. To wspaniała okazja, aby wejść w bardzo intymną relację ze Stwórcą, który troszczy się o nas nie tylko w dzień, ale i nocą. Gdy milknie gwar i dzienna krzątanina, wtedy chyba najłatwiej doświadczyć Boga i tak naprawdę szczerze z Nim porozmawiać choćby na jakiejś „górze”, nawet w dosłownym znaczeniu, o czym mówiliśmy sobie więcej ostatnio (#5 Pan Bóg na górze; #6 Pan Bóg na górze – opowieść wakacyjna).

Kiedyś, gdzieś (chyba w komentarzu pod jednym z filmików o. A. Szustaka, do których zachęcam) w Internecie znalazłem taką fajną myśl wyrażoną przez jedną (lub jednego) z komentujących. Otóż napisano, że Pan Jezus największych rzeczy dokonywał nocą, bo urodził się w nocy, a przede wszystkim nocą zmartwychwstał (ewentualnie tuż nad ranem); wszak gdy kobiety przybyły do grobu wczesnym rankiem Pana już tam nie było. To daje do myślenia, nieprawdaż?

Tu dochodzimy do kwintesencji i sedna naszych dzisiejszych rozważań jakie nam się nasuwają w trakcie leżenia na górze, nocą, pod gołym niebem, w porze wakacji, wpatrując się w niebo. W tym kontekście pobrzmiewa mi w uszach pewna śliczna pieśń, która bardzo mi się podoba. Jest taka bardzo ludzka, trochę nawet rozczulająca... Przytoczę jej fragment, który najpewniej kojarzycie: „Kiedy w jasną, spokojną, cichą noc spoglądam na niebo pełne gwiazd, wtedy myślę, czy życie to ma sens i wołam do Ciebie, Ojcze nasz. O Boże, o Boże, Panie mój, nie pamiętaj, że czasem było źle. Wiesz dobrze, że zawsze jestem Twój i że tylko Twoją drogą kroczyć chcę” 
(tekst za: https://www.gloria.tv/video/SC3W6DeHjm3K3jhzyp6uYGjSi). Piękne, prawda?

Tak sobie myślę, że leżąc na górze i wpatrując się w to „niebo pełne gwiazd” powinniśmy zachwycić się szczególnie nad jedną prawdą o Bogu. Oczywiście możemy sobie myśleć o wielu pięknych sprawach, ale mnie zwłaszcza jedna nasuwa tu się jako ta pierwsza: to prawda o Bożym miłosierdziu. Myśląc po ludzku możemy się zastanawiać jaki interes ma Pan Bóg w tym, że stworzył wszechświat i nam, małym, powierzył odpowiedzialne zadanie czynienia sobie ziemi poddaną (por. Rdz 1,28). Odpowiedź jest prosta – żaden! To my często jesteśmy interesowni i pytamy nazbyt często: za ile, po co, czy się opłaci. Bóg nie pyta, On kocha i to na maksa, aż do końca. Dla nas stworzył świat i mówi do nas często bardzo subtelnie, a czasem z wielkim rozmachem, także poprzez świat widzialny: poprzez te gwiazdy, i ten księżyc i... tego małego robaczka, który może akurat wędruje sobie po tobie, gdy ty leżysz i wpatrujesz się w niebo.

Na koniec zanućmy jeszcze trzecią zwrotkę pieśni: „Życie ludzi przebiega krętą drogą, hen w górze cel mej wędrówki tkwi i choć czasem sił braknie moim nogom, to ja dojdę, dojdę, gdy zaufam Ci”.


Czy mnie patrzącą/patrzącego tam, gdzie „hen w górze cel mej wędrówki tkwi” przepełnia radość i nadzieja osiągnięcia nieba? Czy ufam Bogu, że „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9)?

sobota, 22 lipca 2017

#6 Pan Bóg na górze – opowieść wakacyjna

Wycieczka w góry z morałem

I kolejny wakacyjny weekend. Mam nadzieję, że miło spędzanie czas wolny i nie musicie zbyt wiele pracować. Spieszę z kolejną wakacyjną opowieścią. Przyjemnej lektury :)


W pewnej szkole jedna z klas tuż przed rozpoczęciem wakacji wybrała się w wysokie góry. Wychowawczyni była dość wymagającą osobą i nawet ostatnie dni roku szkolnego postanowiła wykorzystać dla pożytku nie tylko rozrywkowego (bo na to – jak twierdziła – będzie czas w wakacje), ale jeszcze edukacyjnego. Zadała młodzieży (1 klasa gimnazjalna albo siódma klasa, jak kto woli :) pracę, którą mieli napisać i przynieść po wakacjach. Chodziło o to, żeby opisali, co tak najbardziej podobało im się w górach.

Wycieczka się odbyła. Uczennice i uczniowie spędzili z panią wychowawczynią bardzo przyjemny czas, pełen wrażeń i niezapomnianych chwil.

Wakacje, wakacje i po wakacjach... (ale my na razie o tym nie myślmy, bo wszak to dopiero lipiec :).
Młodzież wróciła do szkolnych ław (już 2 klasa gimnazjum albo ósma klasa; jak kto woli :).
Każdy przyniósł zadanie sprzed wakacji; no, może nie każdy, bo dwóch tradycyjnie zapominalskich (czytaj: leniwych) uczniów niestety pokpiło sprawę.

Kilka dni później pani wychowawczyni przyniosła ocenione już wypracowania i generalnie rzecz ujmując była bardzo zadowolona z wykonanej przez uczniów pracy. Wspomniała jednak, że szczególnie jedna praca zaintrygowała ją i wyjątkowo zainteresowała, ale o tym później.
I tak: jakaś Basia pięknie opisała potężne szczyty gór, które dumnie górowały nad okolicą, stercząc i wypinając się majestatycznie.

Jakiś Wojtek zachwycił się przepięknymi chmurami, dryfującymi po nieboskłonie: raz bielutkimi jak śnieg, innym razem groźnymi i niebezpiecznymi.

I właśnie Kubie najbardziej podobała się... burza, która spotkała klasę na trasie. Szczęśliwie udało im się wskoczyć do schroniska przed największym deszczem. Kuba jednak w tej burzy widział potęgę przyrody i to go pociągało.

Z kolei Anię olśniło piękno widoków, jakie mogli zaobserwować wędrując po górach. Widać było dalekie tereny, łąki i pola, i wiele innych, cudnych zjawisk.

Było jeszcze wiele pięknych opisów, jakie przygotowali uczniowie.

Na koniec pani wychowawczyni odczytała klasie wypracowanie Bartka, który nie należał do bardzo rozgarniętych i szczególnie uzdolnionych uczniów – był raczej introwertykiem, bardzo życzliwym, choć oczywiście cichym i nieco zamkniętym w sobie.

Bartek napisał m.in., że jemu owszem, podobały się strome góry, piękne widoki i majestatyczne chmury, ale najbardziej zachwyciła go małość ich, ludzi i innych jeszcze mniejszych żyjątek wobec ogromu świata przyrody. Jakże wielki musi być Ten, który to wszystko stworzył, a najbardziej kocha tych najmniejszych. Jakże dobry musi być Ten, kto troszczy się i opiekuje tymi, którzy są właściwie niczym wobec ogromu świata. Jakiż On jest niezgłębiony, a jednocześnie tak bliski (o tym obszerniej traktuje opowiadanie o Jasiu i starszym panu – #2 Pan Bóg w kościele – wakacyjna opowieść)...


Czy dostrzegam Pana Boga w pięknie Jego stworzeń i własnej małości, która w Bogu staje się wielkością?

środa, 19 lipca 2017

#5 Pan Bóg na górze

„Od Bałtyku po gór szczyty, Kraj nasz płaszczem Jej okryty” – śpiewamy w Maryjnej pieśni podczas majówek, ale nie tylko. Innym razem intonujemy z kolei – „Po górach, dolinach rozlega się dzwon”. Te dwa krótkie urywki stanowią bardzo prostą lekcję polskiej geografii, której od najmłodszych lat nas uczono, że u góry (w sensie na północy) na mapie jest Morze Bałtyckie, a na dole (to znaczy na południu) są góry. Poza tym przyglądając się mapie ogólnogeograficznej Polski (przepraszam za niezbyt wakacyjne sformułowania rodem ze szkoły...) naszym oczom jawią się barwy takie jak m.in.: brąz (oznacza góry), żółcień (wyżyny), zieleń (niziny) i wreszcie błękit (jeziora, rzeki, Bałtyk, itp.).

W tym miejscu nasuwa mi się wspomnienie z wczesnych lat szkolnych, gdy na naszej klasowej prostej mapie Polski z podpisami ważniejszych miast czy rzek (trzymającymi się dzięki magnesom) często panował nieporządek. Ilekroć pani sama lub z naszą pomocą poustawiała wszystko prawidłowo, po przerwie jedno uderzenie piłki potrafiło diametralnie odbić się na polskiej geografii... I tak Wisła stawała się Odrą, a Kraków nagle przenosił się gdzieś na północ. To takie małe wspomnienia...

Po co o tym wszystkim piszę? Otóż trzeba przyznać, że owe góry, doliny, jeziora, morza itd. to potencjalne miejsca docelowe, gdzie spędzamy wakacje. Dzisiaj zapraszam Was na wirtualną lub raczej duchową wycieczkę w góry. Nie chodzi tu jednak tylko o góry jako takie, ale o wszystkie te miejsca, gdzie jesteśmy trochę wyżej, gdzie odcinamy się od nizin i wznosimy się (nie tylko w sensie czysto fizycznym) ponad pewną przeciętność. Zaliczyć tu można wszelkiego typu wzgórza, wzniesienia, pagórki itp. Być może następnym razem wybierzemy się do któregoś z innych wspomnianych miejsc (np. nad morze) albo zaproponuję Wam (albo inaczej zachęci mnie i Was do tego Duch Święty) jakąś inną lokalizację. A zatem ruszajmy w drogę!

Góra to coś szczególnego w świecie Biblii. Czytając Świętą Księgę napotykamy wiele gór zarówno w Starym jak i Nowym Testamencie, np. Nebo, Synaj (zwany też Horebem), Garizim czy może nawet bardziej znane Oliwna i Tabor. Nie jest moją intencją, żebyśmy tutaj dokonali szczegółowej analizy i głębokich teologicznych dociekań dotyczących wydarzeń i zjawisk połączonych z wymienionymi nazwami, ale abyśmy podążając może wakacyjnymi szlakami górskimi lub organizując pola namiotowe na górskich polanach, spróbowali doświadczyć czegoś niezwykłego, odkrywając obecność Pana Boga w tych niezwykłych miejscach.

Myśląc nad dzisiejszym wpisem nasunęły mi się dwie refleksje, które może warto sobie uświadomić wypoczywając w górach.

Pierwsza z nich dotyka nieco tajemniczego opisu z Pierwszej Księgi Królewskiej, gdzie jest mowa o tym, jak prorok Eliasz rozmawiał z Panem Bogiem, przebywając na Bożej górze Horeb (por. 1 Krl 19). Zanim do tej rozmowy doszło, najpierw prorok był świadkiem nadchodzącej ogromnej wichury, siejącej spustoszenie i grozę. Po tym jednak opisie pojawia się sugestywne zdanie: „ale Pan nie był w wichurze” (1 Krl 19,11). Potem nastąpiło trzęsienie ziemi, po którym z kolei pojawił się jakiś tajemniczy ogień. Za każdym razem autor księgi informuje nas, że „Pan nie był” w tych zjawiskach. Czytając opisy choćby nadania prawa Izraelitom na Synaju (por. Wj 19) lub wcześniejsze powołanie Mojżesza (por. Wj 3), moglibyśmy sobie pomyśleć, że Pan Bóg może powinien jednak być w wichurze, trzęsieniu ziemi lub w ogniu, co byłoby bardziej odpowiednie do Jego potęgi i majestatu. A tymczasem w 1 Krl czytamy dalej: „A po tym ogniu – (nastał) szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty” (1 Krl 19,12-13). Myślę, że na szczególną uwagę zasługuje to, iż Eliasz usłyszawszy dopiero łagodny powiew wyszedł, aby rozmawiać z Bogiem, nie wcześniej. Czy wynikało to z lęku? Pewnie też, ale kluczowe było chyba coś innego – Eliasz żył w bliskiej przyjaźni z Bogiem i potrafił rozpoznać Jego przyjście. Tam, gdzie wielu widziałoby tylko grzmoty i błyskawice, on widział więcej, głębiej.

Podobnie rzecz miała się z przyjściem Pana Jezusa. Tam, gdzie większość chciała widzieć Mesjasza jako potężnego wybawcę spod rzymskiej okupacji, tylko ci patrzący oczyma wiary widzieli Zbawiciela w małym dzieciątku, a później synu cieśli z Nazaretu, który nawoływał do pokory i prostoty.

Czego uczy nas to zdarzenie i postawa proroka Eliasza?

W czasie wakacyjnych wycieczek nie powinniśmy rozwodzić się tylko nad potęgą i majestatem objawiających się na takiej czy innej górze, zwłaszcza tej szczególnie wysokiej. To jest piękne i wiele mówi o Bożej potędze, ale być może kluczowe jest coś innego. Wędrując, dostrzegamy także malutkie żyjątka górskie, często niepozorne, lecz cudowne kwiaty, urokliwe krzewy czy inne mało widoczne na pierwszy rzut oka górskie detale. Czasami Pan Bóg bardziej wymownie przemawia nie poprzez to, co wielkie i potężne, ale małe i niewiele znaczące (jako, że to taki Boży paradoks, niezmiennie zachęcam do lektury „Bożych paradoksów” (Boże paradoksy), ale nie zapominajcie również o pochylaniu się nad... (Pochylmy się nad...); nowe wpisy z tych serii pewnie po wakacjach).

Potrzeba nam zatem postawy Eliasza, który rozpoznał Pana w łagodnym powiewie i wyszedł z Nim porozmawiać. Te niepozorne górskie istoty będą jeszcze bohaterami „Pana Boga na wakacjach”, ale już w nieco innym kontekście. Zachęcam do lektury.

Spośród wielu biblijnych opisów, w które wpisane są góry, chciałbym na koniec tego odcinka zaprosić Was do lektury Łk 6,12-19. Jest tam mowa o powołaniu 12 Apostołów. Ktoś powie: Słyszałem/czytałem ten tekst już ze 100 razy! Ja pewnie też... Jednakże Duch Święty nawet za 101 razem może nam coś ciekawego wrzucić go głowy; otóż w kontekście tych naszych gór chciałbym podkreślić znaczenie wiersza 12: „W tych dniach (Jezus) udał się na GÓRĘ, aby się pomodlić. Całą noc spędził na modlitwie z Bogiem”. Potem jak wiemy Jezus oficjalnie przypieczętował wyborem grono apostolskie, po czym zeszli razem na równiny i ten fragment Ewangelii kończy się ważną wzmianką: „Cały tłum starał się Go dotknąć, bo moc z Niego wychodziła i uzdrawiała wszystkich” (wiersz 19).

Jak się to wszystko ma do naszego życia? Tak sobie myślę, że warto mieć w swoim życiu taką „górę”, może nawet w sensie bardziej dosłownym (np. pobliskie wzniesienie, przytulny pokoik w górnej kondygnacji domu, itp.). Na tę „górę” powinniśmy się zawsze udawać, ilekroć mamy jakąś ważną sprawę, jakąś kluczową decyzję, którą trzeba „obgadać” z Panem Bogiem. Jednak nie tylko o ważne sprawy chodzi! Tam można się udać, aby w cichości serca Boga chwalić, aby mu dziękować, aby opowiedzieć mu o swoich radościach, ale też aby się pożalić lub wypłakać...

Jezus po powrocie z góry był pełen Ducha Bożego, „moc z Niego wychodziła”. My może nie będziemy uzdrawiać, ale dzięki intymnej rozmowie z Panem będziemy wiarę i miłość przekazywać innym, z większą gorliwością i zapałem. Musimy pamiętać, aby nie ulegać pokusie pozostania na górze w obecności Boga, choć jest to fascynujące uczucie (na to będzie czas w Niebie, czego pośrednio uczy nas opis Przemienienia Pana Jezusa na Taborze; por. np. Łk 9,28-36), ale trzeba schodzić z „góry” i zapraszać innych do dialogu z Panem, pomimo swoich słabości i ograniczeń.

Czy w czasie tych wakacji znalazłem już swoją ulubioną „górę”, gdzie mogę spotykać się z Panem?

sobota, 15 lipca 2017

#4 Pan Bóg w Kościele (czyli w drugim człowieku) – wakacyjna opowieść

Nietypowy wolontariusz


Przeżywamy kolejny wakacyjny weekend, a dodatkowo przypada dzisiaj 607 rocznica bitwy pod Grunwaldem; to tak na marginesie :) Ostatnio (#3 Pan Bóg w Kościele (czyli w drugim człowieku)) było m.in. o wolontariacie misyjnym, to i dzisiejsza historia dotyczyć będzie spraw misyjnych. Zapraszam na następną opowieść!


Pewnego razu, w trakcie urlopu wakacyjnego, jakiś misjonarz jechał sobie późnowieczorną porą do domu, wracając z diecezjalnego spotkania misjonarzy. Było już dość ciemno, choćby z powodu nowiu Księżyca.

Gdy kapłan tak sobie jechał i rozmyślał, nagle gwałtownie skręcił w lewo, bo zauważył coś leżącego na jezdni. Zatrzymał się, wysiadł z auta i dostrzegł, że tym „czymś” był człowiek. Okazało się, że zbyt obfite spożycie alkoholu doprowadziło go do drzemki w najmniej adekwatnym do tego miejscu. Niewiele brakowało, a doszłoby do nieszczęścia.

Zbudzony przez księdza, delikwent jakoś przy jego pomocy powstał na nogi i jakimś cudem wsiadł do samochodu. W trakcie jazdy trudno było cośkolwiek od niego wyciągnąć, gdyż po prostu jego stan uniemożliwiał normalną komunikację. Ksiądz nie dowiedział się nawet, gdzie pasażer mieszka, a nie znał go. Postanowił zatem zawieźć go do swojego domu, aby tam przenocował. Rodzina kapłana mocno się zdziwiła przybyciem takiego gościa, ale jakoś udało się przygotować mu kanapę do spania w małym pokoiku. Widziano w nim tego, komu pomógł ewangeliczny Samarytanin (por. Łk 10,30-37).

Tego wieczoru gościła jednak u nich pewna sąsiadka, która widząc nietypowego gościa, wielce się oburzyła:

- Księże kochany, a cożeś ty za włóczęgę śmierdzącą nam tu przyprowadził. Takiego wykopać daleko i pozwolić, żeby se dalej pił swoją wódeczkę.

Nim ksiądz zdążył powiedzieć jakiekolwiek słowo na usprawiedliwienie gościa, ten nagle jakby nieco oprzytomniał i plączącym się językiem wymamrotał:

- He, babuniu! Ja nie włóczęga śmierdząca. Ja Pana Jezusa grałem... Ja jestem aktorem... Byłem aktorem, znaczy się...

Wszyscy na moment zaniemówili, po czym słychać było cichy śmiech i rozbawienie takim wyznaniem biednego pijaczyny. Najgłośniej roześmiała się się sąsiadka i krzyknęła:

- Ty, Pana Jezusa? Ty Go lepiej nie obrażaj, pijaczku! Bredzisz na całego! Jeszcze za aktora się podajesz? Ha, ha, ha!

Rozmowę przerwał ksiądz:

- Może zaprowadzę już pana do spania, a jutro więcej się dowiemy.

Jak powiedział, tak zrobił. Tej nocy misjonarz zasnął bardzo późno. Długo myślał o tajemniczym gościu i jego wyznaniach.

Nazajutrz z rana między księdzem i tajemniczym gościem wywiązała się niezwykła rozmowa. Pijaczyna wprost nie mógł uwierzyć, że ktoś zaproponował mu podwiezienie i jeszcze zapewnił nocleg. Po początkowej frustracji i chęci jak najszybszego opuszczenia domu w wiadomym celu (potrzeba następnej dawki alkoholu...), nieznajomy nieco się uspokoił. Gdy siostra księdza przyniosła śniadanie dla gościa, początkowo nie chciał jeść. Jednakże będąc już sam na sam z księdzem i posiliwszy się nieco, coś w nim pękło... Zaczął ronić łzy, a nawet rozpłakał się jak bóbr. W trakcie bardzo osobistej rozmowy nieznajomy pokazał księdzu zmiętolony dyplom ukończenia studiów aktorskich, który nosił w małym woreczku na szyi pod ubraniem.

Szczególnie jedna rzecz nie mogła się pomieścić w głowie misjonarza – otóż okazało się, że nieznajomy to w rzeczywistości znany aktor filmowy, który rzeczywiście zagrał rolę Pana Jezusa w głośnej ekranizacji Ewangelii. Sława odbiła się jednak czkawką w jego życiu – zepsucie moralne, pieniądze, używki i w konsekwencji... wrak człowieka, który włóczył się po Polsce i przywędrował aż w te strony. Tak w ogóle to nigdy nie był zbyt pobożnym człowiekiem, a grając Jezusa liczył właściwie tylko na chwałę i zysk. Szok! Niedowierzanie! Brak słów!

Po rozmowie ksiądz objął „Pana Jezusa”, a pijaczyna rzucił się w ramiona „Pana Jezusa”... (tutaj mała wakacyjna zagadka – napiszcie, proszę, w komentarzach, jak rozumiecie powyższe zdanie w kontekście poprzedniego wpisu :).

Minęło kilka tygodni. Ksiądz misjonarz musiał już wracać na swoją misję. Tym razem jednak towarzyszył mu jeszcze ktoś – to ów były aktor i pijaczyna, który z pomocą księdza i jego rodziny (a przede wszystkim dzięki łasce Bożej), powrócił do w miarę normalnego życia; przede wszystkim rzucił picie i przez kilka tygodni przygotowywał się do... wyjazdu na misje jako wolontariusz, aby pomóc księdzu i odnaleźć ponownie utracony sens swojego życia. Początkowo nie chciał przyjąć propozycji kapłana, ale niebawem dał się namówić i oto teraz obaj wylądowali już w Afryce.

Wolontariusz został bardzo ciepło przyjęty przez parafian na misji i już po kilku dniach dał się poznać jako bardzo utalentowany i niezwykle gorliwy człowiek. Wykorzystywał także swój wielki talent aktorski do pracy szczególnie z dziećmi i młodzieżą, powołując nawet do życia teatr misyjny, który uświetniał m.in. obchody Bożego Narodzenia i wiele innych uroczystości w parafii i nie tylko.

Któregoś dnia wolontariusz wybrał się skuterem na jedną z wiosek, aby podrzucić tamtejszej bardzo biednej ludności nieco pożywienia. Wszedł do jednej z chatynek i obdarował świeżą strawą pewną staruszkę, która bardzo go polubiła, bo przybywał tu mniej więcej kilka razy na miesiąc. Gdy już się z nią pożegnał i miał odchodzić, ona jeszcze złapała go za rękę i powiedziała w swoim języku (znanym już oczywiście wolontariuszowi) z uśmiechem na twarzy:


- Jak patrzę na ciebie, to nie jesteś na twarzy podobny do Pana Jezusa, którego na obrazkach pokazywał mi wiele razy ksiądz misjonarz. Jednak jak patrzę na twoją dobroć i serdeczność, to czuję się, jakby sam Pan Jezus do mnie przychodził.

Wolontariusz popatrzył na nią ze zdziwieniem i nie wytrzymał: zalał się rzewnymi łzami, ucałował staruszkę i wyszedł z jej domku.

Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał i pomyślał sobie, że kiedyś grał Pana Jezusa jako aktor i może na twarzy był do niego podobny, ale to była tylko sztuczna charakteryzacja; w sercu był daleko od spraw Bożych. Teraz z kolei jego twarz nosi już znamiona alkoholizmu i w niczym nie przypomina Jezusowego Oblicza z różnych wizerunków. Jednakże czyny wolontariusza i serce zespolone są mocno z nauczaniem Mistrza z Nazaretu, którego poznawał coraz bardziej sięgając często po Biblię.
Z coraz większą gorliwością oddawał się pracy misyjnej i przez wiele lat wzrastał w świętości stając się coraz bardziej doświadczonym i uznanym misjonarzem.


Czy w alkoholiku, krętaczu, żebraku dostrzegam potencjalnych świętych i co robię, żeby pomóc im postawić pierwsze kroki na drodze do świętości?

środa, 12 lipca 2017

#3 Pan Bóg w Kościele (czyli w drugim człowieku)

Jak nietrudno zauważyć, gdyby nie powyższy dodatek w nawiasie, tytuły wpisów #1 (#1 Pan Bóg w kościele) i #3 wyglądałyby niemal identycznie. Różnica tkwiłaby tylko w małym i dużym „k”. W takim przypadku to nie moja ortograficzna niekonsekwencja, ale właśnie edytorski wymóg – tam, gdzie mamy małe „k” chodzi o budynek, świątynię, a tam, gdzie duże „K”, mowa jest o ludzie Bożym, o nas. Dobra, wiem, są wakacje; dość ortografii...

Kontynuując zatem poznawanie Pana Boga, wychodząc z kościoła, natrafiamy na Kościół – ludzi. Być może wielu modliło się z nami w budynku – są oni najprawdopodobniej bardzo solidnymi „cegłami” Chrystusowej budowli, ale nie tej zbudowanej z fizycznych materiałów, lecz świątyni, jaką tworzą wierni (por. 1 Kor 3,8-17).

Istnieje jednak szansa, a raczej pewność, że natrafimy na „cegły”, które już de facto odpadły od Kościoła. Może nawet widząc je pomyślimy sobie, jak takie pogruchotane „materiały” mogły kiedyś należeć do tak wspaniałej budowli. Takimi cegłami są różnego typu panowie spod monopolowego i wielu innych.

Jest też wiele „cegieł”, które wyglądają nawet bardzo solidnie, elegancko, bardziej okazale niż setki innych, które choć wątłe, trwają w ścianach Kościoła. Leżą one jednak samotnie wśród zarośli, pochłaniane przez błoto i brud, z którego trudno jest im się wydostać, bez pomocy Gospodarza Kościoła – Pana Boga. Takimi „cegłami” są zatem pozornie szczęśliwi ludzie, karierowicze, politycy, celebryci, którzy jednak nierzadko zatracają swoje dusze w błotach i brudach grzechu.

Oprócz powyższych możemy też spotkać wiele potencjalnych „cegiełek”, których jeszcze nie użyto w Kościele, których nie miał kto wmurować. Mowa o ludziach pozostających poza Kościołem nie tyle z własnej woli, co raczej ze względu na to, że nie spotkali jeszcze nikogo, kto opowiedziałby im o Jezusie.

Do czego zmierzam pisząc to wszystko? Chodzi o to, że wakacje to doskonały czas, aby poszukać Pana nie tylko w kościele, ale również porozglądać się wokół siebie i spróbować go dostrzec w naszych bliźnich, we wszystkich, których spotykamy. Czasem przychodzi nam to łatwiej, gdy odwiedzamy członków rodziny, znajomych, przyjaciół (choć różnie to bywa...). Może jednak czas, aby pójść nieco dalej i dostrzec twarz Jezusa tam, gdzie paradoksalnie (po więcej paradoksów zapraszam oczywiście do serii „Boże paradoksy” (Boże paradoksy :) trudno nawet o tym pomyśleć. Jest tak dlatego, że w przypadku wielu ludzi Oblicze Jezusa wyryte w ich sercach i twarzach zatarło się już niemal zupełnie przez alkohol, używki, przemoc itd. W takiej sytuacji potrzeba „św. Weronik” XXI w., które pomogłyby przywrócić blask Jezusowej Twarzy, narażając się na szyderstwa i pogardę ze strony „złych świętych”, ludzi uważających się za jedynych sprawiedliwych, a spisujących na straty wszystkich nieudaczników (w tym kontekście szczególnie warto sięgnąć po wpis #6 „Zły święty” i dobry łotr (Łk 23,39-43)).

Na koniec dzisiejszego odcinka propozycja dla odważnych, którą może niektórzy Czytelnicy i Czytelniczki już nawet podjęli. Szczególną formą odkrywania Pana Boga w bliźnich jest wolontariat misyjny. Wielu młodych, ale nie tylko, wybiera tę formę spędzania wakacji, która niesłychanie ubogaca wolontariusza i tych, którym on pomaga.

Pamiętam z jakiegoś filmiku, chyba dotyczącego wolontariatu salezjańskiego, jak młoda wolontariuszka, opuszczając kraj afrykański, ze łzami w oczach opowiadała o swojej pracy. Mówiła m.in., że to co tam przeżyła, uwolniło ją od wielu spraw, lęków, trosk, za którymi gonimy na co dzień w tzw. świecie cywilizowanym. A zatem odkrywanie Pana Boga w drugim człowieku może okazać się drogą odkrywania Go w sobie; dopiero uwolniwszy się od niepotrzebnych trosk, można usłyszeć głos Boży w sercu.

Przy okazji gorąco zachęcam do poczytania o prawdziwej Misji, prowadzonej przez prawdziwego Misjonarza, pasjonująco opisującego pracę tam, w dalekim świecie (pigmeje.pl).

Czy odpowiedziałbym Bogu „tak” na zaproszenie do pracy w wolontariacie? A może Pan wzywa mnie w te wakacje, bym pomógł odkryć Jego Oblicze w twarzy jakiegoś pana siedzącego od lat na co dzień przy sklepie na ławeczce i popijającego wiadomy napój?

sobota, 8 lipca 2017

#2 Pan Bóg w kościele – wakacyjna opowieść

Jaś i starszy pan


Są wakacje. Często dzielimy się przy ognisku różnymi opowieściami. Pozwólcie, że i ja usiądę tak z Wami duchowo i coś Wam opowiem.


Wiele lat temu, w jakiejś polskiej wiosce, pewien mały chłopiec o imieniu Jaś, przygotowujący się do pierwszej Komunii Świętej, miał wielkie pragnienie poznania Pana Boga. Co prawda trwały jeszcze wakacje, ale on już myślał o kolejnym roku szkolnym, także katechetycznym, w którym miał po raz pierwszy przystąpić do Komunii Świętej.

Choć Jaś był jeszcze małym chłopcem, w jego głowie rodziło się wiele pytań. Szczególnie jedno nie dawało mu spokoju. Dowiedział się, że gdzieś niedaleko mieszka jakiś bardzo mądry starszy człowiek, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania i wielu ludzi, także spoza wioski, przychodziło do niego po radę. Jaś postanowił, że uda się do mędrca. Dotarł szczęśliwie na miejsce, pytając ludzi, którzy dziwili się, że nawet taki skrzat poszukuje starszego pana. Znalazł starca siedzącego przed domem. Gdy ten zobaczył chłopca, życzliwie się uśmiechnął, zaprosił na ławeczkę i zapytał, co go sprowadza.

- Czy może mi pan powiedzieć, jaki jest Pan Bóg? Bardzo chciałbym Go poznać, ale zupełnie nie wiem, gdzie Go mogę znaleźć. Może zna pan drogę do nieba, bo siostra katechetka i rodzice mówią, że Pan Bóg jest właśnie tam? – zapytał Jaś z niekłamaną ciekawością i dziecięcą ufnością.

Starzec zamyślił się trochę, ponownie uśmiechnął i odpowiedział lekko zachrypniętym głosem:

- Wiesz, chłopcze, On jest nieskończony i niezbadany, nie ma granic i zmysłami ludzkimi nie można Go objąć, a do nieba można się dostać tylko po śmierci.

Jaś posmutniał nie na żarty. Starszy Pan zauważył to i pocieszył go:

- Jednakże cały wszechświat, wszystkie planety i gwiazdy są Jego dziełem i wiele nam mówią o Stwórcy.

Chłopiec wyglądał na bardzo zaintrygowanego, ale znów posmutniał i powiedział:

- Ale tych gwiazd i planet to jest chyba bardzo dużo; tak mówiła pani w szkole; wystarczy popatrzyć w nocy na niebo. Jak w takim razie poznać Pana Boga, skoro nie można ogarnąć tych wszystkich Jego cudowności, a do nieba można iść dopiero po śmierci?

Starzec przybliżył się do Jasia i powiedział:

- Wśród tych stworzeń jest jednak jedno szczególne – to Ziemia, która chyba najwięcej mówi nam o Panu Bogu. To na niej przecież Pan umieścił swoje ukochane dzieło – człowieka.

- No tak, ale Ziemia jest chyba strasznie wielka, bo tak też mówiła nam pani na lekcji. Trudno byłoby przejechać ją całą i poznać wszystkich ludzi... – chłopiec ciągle był niepocieszony.

W tym momencie starszy Pan przytulił Jasia i powiedział:

- Musisz wiedzieć, że w całym wszechświecie i na całej Ziemi jest jedno szczególne miejsce, trochę niepozorne, które skrywa prawdziwy Skarb...

Jaś był niesłychanie poruszony i nie mógł doczekać się odpowiedzi:

- Tym miejscem jest nasz stary kościółek parafialny, a w którym niedługo przyjmiesz po raz pierwszy do swojego serduszka całego Pana Boga, który przyjdzie do Ciebie w małej, białej Hostii – objaśnił chłopcu mędrzec.

Jaś aż podskoczył z radości. Nie mógł uwierzyć, że Nieskończony Bóg przyjdzie do niego CAŁY w małym kawałku chleba. Niesłychane! Chłopiec podziękował starszemu panu, pomachał mu i pobiegł do domu. Postanowił, że jak tylko skończą się wakacje, jeszcze gorliwiej będzie się przygotowywać do Komunii Świętej, żeby jak najlepiej poznać Pana Jezusa.


Czy mam w sobie choć trochę Jasiowego, dziecięcego zapału i radości z poznawania Pana Jezusa przychodzącego do nas w kościele, każdego dnia, w każdej Mszy Świętej, w Komunii Świętej?

środa, 5 lipca 2017

#1 Pan Bóg w kościele

Wszyscy chyba pamiętamy tę bardzo znaną scenę z Nowego Testamentu, kiedy dwunastoletni Pan Jezus udał się z Matką Najświętszą i św. Józefem do świątyni na święto Paschy (por. Łk 2,41-50). Zaniepokojeni Rodzice szukali Syna wśród powracających z Jerozolimy pątników, ale ostatecznie okazało się, że odnaleźli Go tam, skąd wyszli, czyli w świątyni, gdzie rozprawiał z nauczycielami. Znamy słowa Jezusa skierowane do Matki Bożej i Jego Opiekuna: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” (Łk 2,49).

Tak sobie myślę, że to wydarzenie jest bardzo dobrym punktem wyjścia do naszych wakacyjnych przygód z Panem Bogiem. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: Początkiem i fundamentem relacji ze Stwórcą, zarówno wtedy, gdy zgubiliśmy Go całkowicie, jak i wtedy, gdy pragniemy lepiej Go poznać poprzez różnorodne Jego stworzenia, jest zawsze świątynia. Tak jest nawet w okresie pozornie luźniejszym i mniej obfitym w kościelne wydarzenia jakim są wakacje; stare przysłowie mówi nawet, że po Bożym Ciele ksiądz niepotrzebny w kościele... To właśnie w świątyni, czyli w tym, co najbardziej należy do Boga, trzeba się z Nim spotykać i dopiero stamtąd można z podniesioną głową i szeroko otworzonymi oczyma wiary, ruszyć w świat, z Jezusem w sercu przyjętym w Komunii Świętej.

My mamy czasem taką ludzką przywarę, że lubimy rozpoczynać poszukiwania wszędzie, ale nie w Domu Bożym. Co gorsza, szukamy Jezusa może nawet w tym, co nie należy do Jego Ojca, w czymś co jest złe i nijak się ma do wiary. Może wtedy nie tyle szukamy Jezusa, co po prostu szczęścia, ale jakże je znaleźć, skoro tylko Pan obdarza prawdziwym szczęściem. I tak właśnie niektórzy łudzą się, że będą szczęśliwi w grzesznych związkach, w nieprzyzwoitych uciechach, w oszustwach i kłamstwach na szeroką skalę zapewniających krótkotrwałe zyski. A potem w obliczu życiowych dramatów przychodzi często refleksja i wyrzut w stronę Boga. A Jezus odpowiada niezmiennie i z prostotą: „Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?”. Jakie to proste, prawda?

Może nawet niejednokrotnie wyrzucamy Panu, że gdzieś się nam zgubił, a my nie możemy Go znaleźć. Być może jednak nie jeden raz, to nie Pan Jezus się gubi, ale właśnie my zawieruszamy się gdzieś w pogmatwanych kolejach naszego życia. Wtedy sam Pan wychodzi, aby nas szukać, choć my uparcie bawimy się w chowanego. Czasami wystarczy tylko pozwolić Bogu się znaleźć. Innymi słowy: odpowiedzieć na Jego Miłosierdzie. Ileż jest na świecie sytuacji już na tyle dramatycznych, że jedynym ratunkiem wydaje się krzyk pełen ufności w stronę Pana: „Boże, Tatusiu, znajdź mnie, bo ja sam już nie mogę się odnaleźć!”.

Są wakacje, więc w tej serii będziemy robić tylko proste rzeczy, ale najczęściej, a może nawet zawsze, takie są najskuteczniejsze w poznawaniu Pana Boga i odnajdywaniu Jego śladów w otaczającym nas świecie.

Nie zapomnijmy zatem o niedzielnych i świątecznych Mszach Świętych w okresie wakacyjnym. Warto wybrać się także przynajmniej od czasu do czasu w jakiś dzień powszedni, może na nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy w środę lub jakiś inny dzień. Pamiętajmy o codziennej modlitwie (może przynajmniej kilkuminutowej adoracji Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie) i systematycznym korzystaniu ze sakramentów. Wakacje to także doskonały czas, żeby wybrać się do jakiegoś sanktuarium i w szczególny sposób doświadczyć Bożej obecności w tych wyjątkowych miejscach, gdzie w jakiś niecodzienny sposób przejawia się Jego Moc i Miłość.

Czy mocno wierzę w obecność Pana Jezusa w tabernakulum w Jego kościołach?

sobota, 1 lipca 2017

#0 (słowo wprowadzające do cyklu) Pan Bóg na wakacjach


"Już za parę dni, za dni parę, weźmiesz plecak swój i gitarę...” – słowa tej piosenki pojawiają się często czy to w mediach, czy wokół nas u progu wakacji. Nareszcie przychodzi bowiem czas laby, luzu, beztroskich zabaw, nabrzmiałych przygodą eskapad w nieznane itd. Można na pewien czas rzucić w kąt plecak albo służbowy neseser, bo przecież wakacje należą się nie tylko dzieciom, ale i dorośli z błogością myślą o wyśnionych urlopach. Są zatem wakacje od szkoły, od pracy, od obowiązków. Czy są jednak wakacje od... Pana Boga? A może to Pan Bóg udaje się od czasu do czasu na wakacje i wtedy przymyka oko na grzechy i grzeszki?

Nieprzypadkowo tytuł tej serii brzmi „Pan Bóg na wakacjach”; komuś może się nawet wydać nieco kontrowersyjny...

Z jednej strony nawiązuje on do znanego fragmentu z Księgi Rodzaju, gdzie jest mowa o odpoczynku Pana Boga: „A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął” (Rdz 2,2). Można powiedzieć, że w owym dniu siódmym Stwórca udał się na małe „wakacje”. Nie wiem jak Wam, ale mi bardzo podobają się te miejsca w Piśmie Świętym, gdzie Pan ukazany jest tak bardzo na sposób ludzki, bo przykładowo zapłonął gniewem, stał się zazdrosny o swój lud, który cudzołożył z nomen omen cudzymi bogami, odpoczął itp. Jakże często także w Nowym Testamencie widzimy Pana Jezusa, Boga-Człowieka, który pragnie, odczuwa głód, raduje się, płacze, przeżywa straszliwy lęk i strach itd.

Wracając do odpoczywania Pana Boga często słusznie zaznacza się, że Stwórca uświęcił odpoczynek, ucząc nas jednocześnie jak mamy odpoczywać, bo okazuje się, że to wcale nie jest takie łatwe. Nieprzypadkowo niektórzy stwierdzają, że po urlopie są jeszcze bardziej zmęczeni niż przed... Warto zatem postarać się, aby wakacje nie były tylko czasem pustego „nicnierobienia” na kanapie przed telewizorem.

Co gorsza, słyszy się czasami, że niektórzy w wakacje chętnie porzuciliby na ten czas również „przykre” obowiązki religijne. Ech! Bo to dalej trzeba wlec się w niedziele do kościoła, a tutaj kempingi i biwaki całoniedzielne kuszą „bardziej atrakcyjnymi” formami spędzania niedzieli niż te, które proponują księża...

Tutaj dochodzimy do sedna tej serii – jest ona nie tylko przestrogą przed wakacjami OD Pana Boga, ale przede wszystkim gorąco zachęca do wakacji Z panem Bogiem, do pogłębienia relacji z Nim, bo wreszcie jest na to więcej czasu. Jeśli oblubieniec kocha oblubienicę, to przepełnia go radość, że w wakacje będzie miał więcej wolnego czasu dla ukochanej. Niestety nasza miłość do Pana Boga często nie przypomina takiego gorącego uczucia pary narzeczonych, ale bliżej jej do skostniałych relacji między mężem i żoną, gdzie nierzadko on dałby wiele, żeby spędzać wolny czas jak najdalej od niej, bo znowu będzie musiał słuchać jej zrzędliwego gadania...

Jak to dobrze, że Pan Bóg nie robi sobie wakacji od nas, a miałby ku temu nieskończone ilości powodów. Bez Pana Boga krucho by z nami było.

W kolejnych wpisach tego cyklu postaram się zachęcić siebie i Was do poszukania Pana Boga w różnych miejscach, które odwiedzamy w czasie wakacji. Czasami Pan przemawia w jakiś bardziej spektakularny sposób, ale chyba najczęściej warto się nieco wyciszyć, wyostrzyć wszystkie zmysły, a szczególnie zmysł wiary, a wtedy okaże się, że Stwórca jest niemal na wyciągnięcie ręki, nawet w najbardziej subtelnych i niepozornych rysach natury. Nie trzeba wyruszać na krańce świata, ale ślady Pana Boga można odkryć na przykład w pobliskim lesie. Nie będziemy w bardzo naukowy sposób zgłębiać Bożych tajemnic, ale spróbujemy często przy pomocy Bożego Listu do nas – Biblii – rozglądać się za przejawami Jego obecności wokół nas.

Czy spakowałem już wakacyjny „plecak swój i gitarę”? Czy znalazło się w nim również miejsce dla Pisma Świętego? Jeśli jeszcze nie, to warto to uczynić jak najprędzej.