środa, 28 czerwca 2017

#7 Boży paradoks Łk 13,22-30

Ciasne drzwi a ciasne horyzonty wiary



Pan Jezus zmierzał ze Swoimi uczniami do Jerozolimy. Raz zdarzyło się, że ktoś zapytał Go: „Czy tylko nieliczni będą zbawieni?” (Łk 13,23). Myślę, że bardzo wielu z nas, żyjących współcześnie i poważnie podchodzących do spraw wiary, chętnie posłuchałoby jasnej i klarownej odpowiedzi Jezusa: "Zbawionych będzie bardzo wielu, a może nawet wszyscy (wariant oczywiście najlepszy) lub zbawi się bardzo niewielu" (wariant pesymistyczny...). Jezus udziela jednak innej odpowiedzi: „Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie zdołają” (Łk 13,24).

Chrystus mówi dalej, że nadejdzie chwila, gdy owe drzwi zostaną zamknięte, a wtedy ci, którzy jeszcze nie weszli, będą krzyczeć i nalegać, by Pan otworzył drzwi; będą się powoływać na rzekomo bliskie relacje z Jezusem za ich życia, bo „przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś” (Łk 13,26). W odpowiedzi na to wszystko usłyszą gorzkie słowa: „Powiadam wam, nie wiem skąd jesteście” (Łk 13,27). Analizowany fragment Ewangelii św. Łukasza kończy się słowami Mistrza: „Tak oto są ostatni, którzy będą pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi” (Łk 13,30).

Po lekturze fragmentu trzynastego rozdziału pisma Łukaszowego rodzą się przynajmniej dwa pytania: Dlaczego Pan Jezus nie udzielił konkretnej odpowiedzi na postawione Mu pytanie dotyczące liczby zbawionych i dlaczego drzwi do nieba są ciasne?

Przede wszystkim trzeba jasno powiedzieć, że Chrystus uczy nas zdrowego podejścia do kwestii zbawienia – nie matematycznego, ale pełnego wiary, nadziei i miłości. Zachęca do takiego podejścia, które okaże się zbawienne dla nas. Pomyślmy, czym mogłyby skutkować ewentualne słowa Pana: "Wszyscy będą zbawieni". Wówczas szczególnie ludzie o szerokim sumieniu, niełatwo przypisujący sobie grzech, mogliby pomyśleć: „Skoro tak, to w sumie nie ważne jak będę żyć; lepiej sobie jeszcze trochę poswawolę; i tak sobie pójdę do nieba, bo przecież przed śmiercią na pewno zdążę się nawrócić”. A co z reakcją na przeciwną odpowiedź Pana: „Tylko garstka wejdzie do nieba”? Wtedy z kolei ludzie o usposobieniu skrupulanckim, którzy swoje drobne zaniedbanie lub słabość potrafią ocenić jako grzech wołający o pomstę do nieba, mogliby popaść w czarną rozpacz: „Skoro tylko nieliczni się zbawią, po co się starać; może Pan Jezus już mnie w ogóle nie kocha, bo jestem tak grzesznym człowiekiem i nie ma dla mnie ratunku...”. Widzimy zatem – z jednej strony ludziom groziłaby zuchwałość (w przypadku drzwi otwartych szeroko), z drugiej kompletna rozpacz i zniechęcenie (drzwi niemal całkowicie zamknięte).

Jezus w zamian za to posługuje się metaforą ciasnych drzwi, czyli ani nie otwartych na oścież, ani nie całkiem zamkniętych – one są po prostu ciasne, ale zupełnie każdy może przez nie przejść. Dlaczego zatem te drzwi są ciasne? Najczęściej słyszy się, że powodem tego są liczne przykazania, które trzeba spełniać; Boże wymagania, którym trudno jest sprostać; może wiele dzieł i czynów, którymi trzeba zasługiwać na zbawienie. W ten sposób pośrednio uznaje się Boga za Tego, który przymyka drzwi, aby trudno było człowiekowi wejść. Czy tak jest na pewno? Czy może jednak kryje się tutaj jakiś kolejny Boży paradoks?

Pewnego razu, chyba na Mszy św., nasunęło mi się nieco inne spojrzenie na owe ciasne drzwi. Może to nie Bóg, ale człowiek czyni je sobie ciasnymi. Jezus otworzył je na krzyżu dla wszystkich, ale to my poprzez nasze różne lęki, obawy, słabości, upadki, przymykamy je sobie. Męka Jezusa i Jego Zmartwychwstanie okazały się kluczem otwierającym owe drzwi. Jezus stoi i zaprasza, ale wielu z zakłopotaniem odpowiada: „Nie, nie, Panie, może jeszcze nie teraz; jeszcze trochę poużywam życia, jeszcze może zgarnę trochę kasiory, a potem pomyślę o otwarciu drzwi i wejściu do Ciebie; przecież dom, samochód, rozrywka – nie chcę tego zostawiać...” (warto w tym kontekście sięgnąć dla przypomnienia po wpis #3 Miejmy w sobie trochę z Buszmena (Mk 10,17-31)).

Pewien ksiądz wspominał, że gdy zapytał dzieci czy chcą iść do nieba, chyba wszystkie podniosły ręce, że tak, chcą. Gdy jednak zapytał, kto chciałby iść teraz do nieba, chyba tylko nieliczni byli zdecydowani na tak. Czy w przypadku nas, dorosłych, nie wygląda to podobnie, a nawet gorzej? Bardzo wielu ludzi Bóg właściwie w ogóle nie obchodzi, nie zależy im czy drzwi są jeszcze otwarte, czy już zamknięte. A przychodzi dzień dla każdego człowieka, gdy Pan Bóg zamyka drzwi – to moment śmierci. Ci, którzy weszli za życia wygrali, a ci którzy ociągali się z wejściem – płaczą i kołaczą, aby Pan jeszcze raz otworzył drzwi, a wtedy podobno weszliby. Podobno... Ale jest już za późno. Do tych ludzi odnoszą się może przede wszystkim słowa Jezusa z Ewangelii wg św. Mateusza: „Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują” (Mt 7,14).

Szukajmy zatem tej bramy i próbujmy ją przekroczyć, a wtedy Pan Bóg na pewno dopomoże nam szczęśliwie przez nią przejść. Choćby nawet komuś wydawało się, że jego grzechy i słabości dyskwalifikują go, że te drzwi są zbyt ciasne, trzeba próbować z Bożą pomocą przejść, tzn. nieustannie się nawracać. Wtedy może się okazać, że ci za życia ostatni (grzesznicy) będą pierwszymi, a ci którzy uważali, że już sobie drzwi otworzyli na oścież przez swoją rzekomą doskonałość (pierwsi), mogą stać się ostatnimi, znajdującymi się finalnie na zewnątrz. Pomyślmy o tym... (warto w tym miejscu przypomnieć sobie treść poprzedniego wpisu z tej serii #6 "Zły święty" i dobry łotr (Łk 23,39-43)).

Małe zadanie: Otwierając drzwi i wchodząc dziś do domu (np. po powrocie z pracy), pomyślę o bramie nieba. Czy proszę Jezusa, żeby pomógł mi kiedyś szczęśliwie przez nią przejść?

sobota, 24 czerwca 2017

#6 Boży paradoks Łk 23,39-43

„Zły święty” i dobry łotr


W opisie Męki Jezusa Chrystusa obecnym w Ewangelii wg św. Łukasza autor zawarł m.in. krótki dialog Mistrza z dwoma złoczyńcami, których ukrzyżowano wespół z Nim. Jak czytamy, jeden z nich próbował wymusić na Jezusie nadnaturalną interwencję, skutkującą wybawieniem z opresji także jego i drugiego skazańca. Wiemy, że drugi skarcił go za tak nieodpowiednie żądanie – wszak w przeciwieństwie do Jezusa, oni słusznie cierpieli. Ów, jak potocznie go określamy, Dobry Łotr, świadom swej grzeszności i niegodności zdobył się na pełne żalu i skruchy westchnienie do Pana: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa” (Łk 23,42). Do dziś Kościół próbuje zgłębiać Boże Miłosierdzie, które objawiło się też tam, na Golgocie, w odpowiedzi Jezusa, fascynującej i napełniającej nadzieją: „Zaprawdę, powiadam ci: Dziś będziesz ze Mną w raju” (Łk 23,43).

Fragment Ewangelii, z którego dziś wyłowimy kolejny Boży paradoks, jest bardzo znany i często komentowany. Najczęściej rozważa się zawarte tam treści w kontekście niewyczerpanego Bożego Miłosierdzia, które jakże często działa wbrew ludzkiej logice i czysto ziemskim kalkulacjom. Bo jakże zrozumieć fakt, że Jezus obiecał niebo człowiekowi przegranemu? Na krzyżu nie lądowało się za byle co; tam trafiali najgorsi zbrodniarze. Zapewne i tzw. Dobry Łotr miał na sumieniu wiele paskudnych spraw, ale prawda o sobie, prawda przykra, do której się przyznał przed Jezusem w ostatnich momentach swojego zmarnowanego życia, znalazła uznanie w oczach Jezusa Miłosiernego i otworzyła mu bramy nieba.

Chciałbym jednak spojrzeć na analizowany tekst Pisma Świętego w kontekście ósmego przykazania: Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.

Jakie uczucia towarzyszyły ludziom przyglądającym się mniej lub bardziej czynnie ukrzyżowanym i cierpiącym skazańcom? Jeśli chodzi o Jezusa to wiemy – bardzo wielu wyśmiewało Go i szydziło z Niego; pewnie większość może nieco obojętnie i z ciekawością przyglądała się egzekucji; byli tam i tacy, których Jego cierpienie dotknęło do głębi serca. Jezus cierpiał niewinnie, ale współcierpiący z Nim mężczyźni, jak wiemy, słusznie ponosili karę. Możemy przypuszczać, że wśród gapiów nie brakowało takich, którzy śmiali się i myśleli sobie: No, mają za swoje, doigrali się. Przegrali życie! Zasłużyli na wieczne potępienie, bo dla nich nie ma już ratunku. A jednak Miłosierny Bóg potrafił z tego ogromu zła i życiowej porażki skazańca wydobyć dobro, którym był żal doskonały. I mimo wszystko skończyło się dobrze.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Tak sobie myślę, jakże często ja, my, osądzamy innych, potępiamy i skreślamy. Tacy rzekomo już „święci” wokół siebie dostrzegamy wielu łotrów, zbrodniarzy, oszustów; mówiąc ogólnie – grzeszników. Tylko my jesteśmy w porządku. Stosunkowo łatwo wzbudzić w sobie zachwyt nad analizowanym tekstem Ewangelii, ale jakoś w praktyce trudno dopuścić do siebie myśl, że wśród tych łotrów przez nas skazywanych na wieczne męki, może trafić się jakiś dobry. Werdykty wydają się jednoznaczne i klarowne – ten pijak, ten rozwodnik, ten morderca, ten krętacz, ta prostytutka, ten samobójca – zasłużyli na piekło ogniste. Nietrudno jednak zapomnieć, że na grzech ciężki składają się trzy elementy: materia wielka, zupełna świadomość i pełna dobrowolność. O ile stosunkowo łatwo ocenić czyjś czyn w kontekście materii, o tyle dwa pozostałe elementy znane są właściwie tylko osobie, która dopuściła (dopuszcza się) czynu, a przede wszystkim samemu Bogu.

Przykładowo jeśli ktoś popełnia samobójstwo sprawa materii czynu jest oczywista: targnięcie się na własne życie to materia ciężka. Czy ktoś z ludzi może jednak tak na 100% powiedzieć, że taki samobójca miał 100% świadomości i 100% dobrowolności, decydując się na tak haniebny czyn? A co, jeśli na przykład depresja uniemożliwiła mu pełną ocenę tego, co robi? A co, jeśli niczym Dobry Łotr taki wisielec wydając ostatnie tchnienie zawołał do Pana o ratunek i wzbudził w sobie żal doskonały? To wszystko wie tylko Pan Bóg. Podobnie można skreślać alkoholika, narkomana i wielu innych. A co, jeśli szpony nałogu sprawiają, że nie mają oni pełnej dobrowolności i zupełnej świadomości? Kto w oczach Bożych może okazać się lepszy: próbujący podnieść się z moralnego bagna nałogowy pijaczyna spod mostu, żałujący swoich czynów czy całkiem przyzwoity, elegancki, coniedzielny (a nawet i częściej) chrześcijanin z pierwszych ławek, pogrążony w swej pysze i dumie, w którym nie ma miłości ani do Boga, ani do ludzi? Inne zestawienie – Kto jest bardziej godny pożałowania: nałogowy narkoman, który ma szczere pragnienie powrotu do Boga czy pewny siebie człowiek na wysokim stanowisku, może karierowicz, może celebryta, może jakiś polityk, który z premedytacją, świadomie i dobrowolnie powiedział Bogu "nie"?

Tego co zostało powyżej powiedziane nie należy rozumieć jako usprawiedliwianie ciężkich przewinień. Zdecydowanie nie o to chodzi! Warto jednak zastanowić się jak to jest... Czy przypadkiem jednak nazbyt często nie stawiamy siebie na miejscu Boga, ferując wyroki potępienia na prawo i lewo. Oczywiście, mamy upominać, mamy potępiać grzech, ale werdykty pozostawmy Bogu, który widzi ludzkie serca i sumienia; to do Niego należy całościowa ocena; tylko On wie WSZYSTKO. Módlmy się zatem, aby jak najmniej było „złych świętych” (np. niesłusznie uważających się za lepszych) potępiających dobrych łotrów.

Czy moja religijność przepełniona jest miłością, czy raczej poprzez formalizm wiary bardziej oddalam się od Boga i bliźnich? Czy pamiętam o tym, że niewinny Jezus umarł na krzyżu, aby odkupić grzechy winnych i otworzyć im bramy raju (por. wpis "#1 Niewinny na krzyż, winni do nieba (J 3,1-21)")? Czy dzisiaj przypadkiem nie potępiłem jakiegoś „pana spod sklepu” albo „panny lekkich obyczajów”? A może to mnie Bóg posyła, aby pomóc jakiemuś łotrowi osiągnąć niebo? Jak mogę odpowiedzieć praktycznie na to wezwanie?

środa, 21 czerwca 2017

#7 Pochylmy się nad... Tb 2

Tobiasz i koziołek



Wiemy z Pisma Świętego, że naród wybrany przez ponad 200 lat był podzielony na dwa królestwa – północne (Izrael) i południowe (Juda). Najprawdopodobniej w 722 r. p.n.e. Królestwo Izraelskie upadło na skutek najazdu Asyrii. Bardzo wielu Izraelitów zostało deportowanych w dalekie strony, opuszczając kraj przodków. Jednakże wcześniej, między 735 i 730 r. przed Chrystusem północne państwo zostało uzależnione od Asyryjczyków, a król Tiglat-Pileser III (o ile królowie asyryjscy byli na ogół dość okrutni, o tyle imiona mieli naprawdę wdzięcznie brzmiące...; poczytajcie o nich w Internecie) już wtedy (ok. 734 r. p.n.e.) uprowadził do niewoli część mieszkańców Galilei, a wśród nich także niejakiego Tobiasza (często zwanego Tobitem), głównego bohatera fascynującej księgi Starego Testamentu – właśnie Księgi Tobiasza.

Tyle historii tytułem wstępu, a teraz przejdźmy do dziejów Tobiasza starszego, nazywanego w ten sposób z powodu jego syna, również Tobiasza, określanego mianem młodszy. Ów Tobiasz na wygnaniu żył sobie jednak całkiem nieźle; miał pokaźny majątek, cieszył się poważaniem ze strony rodaków-wygnańców. Jednakże cechą szczególnie go wyróżniającą była jego pobożność – wielka i niezachwiana, która pomimo osobistego powodzenia, nie miała religijnych podstaw szczególnie w kontekście ówczesnego sposobu myślenia. Dlaczego? Otóż naród Tobiasza znalazł się w niewoli, a zatem jego Bóg okazał się „słabszy” od bogów Asyrii, gdyż nie był w stanie obronić swojego narodu. No dobra, powie ktoś, ale może Bóg po prostu dopuścił tak tragiczne wydarzenie jako karę za grzechy narodu. Tak, macie rację, to dobry kierunek rozumowania.

Czym jednak wytłumaczyć nagłą zmianę osobistej sytuacji pobożnego Tobiasza? Okazało się, że w niedługim czasie Izraelita stracił majątek na skutek królewskiej konfiskaty dóbr za bezprawne grzebanie zmarłych rodaków – ofiar prześladowań asyryjskich i chyba co gorsza, stracił również wzrok na skutek nieszczęśliwego wydarzenia, bardzo prozaicznego (odsyłam Was do Tb 2,9-10). Odtąd jego żona Anna zarabiała na rodzinę przędąc. Jak wynika z tekstu księgi, odnosiła się ona często z pogardą i wyrzutem do swojego męża. Pod koniec drugiego rozdziału Księgi Tobiasza znajduje się właśnie scena, nad którą chciałbym, żebyśmy się dzisiaj przez chwilę pochylili.

Tb 2,11-12 podaje, że Anna odesłała przędzę odpowiednim ludziom i dostała za to stosowną zapłatę oraz... koziołka. Napisano, iż „dali jej pełną zapłatę i dodali do tego koziołka” (Tb 2,12). Mamy tutaj przykład, można tak powiedzieć, starożytnego napiwku. Pani Tobiaszowa zapewne dobrze wykonała pracę, a pracodawcy chcieli coś jeszcze od siebie dorzucić, znając być może jej trudną sytuację materialną. Beczenie tego koziołka usłyszał niewidomy Tobiasz. Dziwić nas może jego reakcja, gdyż zamiast się ucieszyć, on dopytywał żonę czy przypadkiem koziołek... nie pochodzi z kradzieży, bo jeśli tak to trzeba go jak najprędzej oddać właścicielom. Żona wyjaśniła Tobiaszowi pochodzenie zwierzęcia, ten jednak był nieugięty i jasno komunikował, że nie wolno im spożywać niczego, co jest kradzione. Czytamy dalej, że Tobiasz wstydził się za żonę. Rozdział kończy się dwoma sugestywnymi pytaniami Anny skierowanymi do męża: „Gdzie są teraz twoje ofiary, gdzie są twoje dobre uczynki?” (Tb 2,14).

Cóż za przedziwna postawa głównego bohatera księgi? Jest wygnańcem, stracił prawie wszystko, cierpi niezasłużenie, słyszy cierpkie słowa od żony, ale i tak nie ma zamiaru odstępować od Bożych przykazań. Nawet w tak prozaicznej sytuacji, jak ta z koziołkiem, pragnie być w 100% wierny Panu Bogu, choć czysto po ludzku ma prawo Mu już nie ufać. Gdy zerkniemy do początkowych wersetów kolejnego rozdziału zdziwimy się jeszcze bardziej, bo pomimo ogromnego smutku i płaczu stary Tobiasz modli się m.in. słowami: „Sprawiedliwy jesteś, Panie, i wszystkie dzieła Twoje są sprawiedliwe. Wszystkie Twoje drogi są miłosierdziem i prawdą, Ty sądzisz świat” (Tb 3,2). Prawda, że to niezwykła postawa? Zachęcam gorąco do poczytania dalszych losów opisanych w Księdze Tobiasza.

Zamiast wnikliwych analiz, zadajmy sobie może na koniec kilka fundamentalnych pytań: Jak my podchodzimy do tajemnicy cierpienia, szczególnie tego niezawinionego (polecam wpis z serii "Boże paradoksy" poświęcony temu zagadnieniu pt. "#5 Paluszek i główka to... nieewangeliczna wymówka (Dz 5,12-42)")? Czy stać by nas było na wierność Bożym przykazaniom nawet w sytuacji po ludzku bez wyjścia? Czy nie złościmy się na ludzi niewierzących, którym się dobrze powodzi, podczas gdy sprawiedliwym zawsze wiatr w oczy? I wreszcie: Czy nie wchodzimy zbyt łatwo w sytuacje noszące znamiona zła, godząc się na obecność w naszym życiu takich „koziołków” Anny Tobiaszowej? Czy czasami nie powinniśmy być bardziej czujni? Dwa ostatnie pytania nie dotyczą oczywiście skrupulantów i wrażliwców...

sobota, 17 czerwca 2017

#5 Boży paradoks Dz 5,12-42

Paluszek i główka to... nieewangeliczna wymówka



Po powrocie Pana Jezusa do Ojca Niebieskiego, Apostołowie czynili wiele znaków i cudów w Jego Imię. W naturalny sposób robiło się o nich coraz głośniej. Nie podobało się to Sanhedrynowi – żydowskiej najwyższej władzy religijnej i sądowniczej, w której skład wchodzili arcykapłan, starsi i uczeni w Piśmie. Znamy tę instytucję z Ewangelii, kojarząc ją niestety negatywnie z wiadomych powodów. Skoro wydano na śmierć Pana Jezusa to nic dziwnego, że nauczanie i wielkie dzieła Jego uczniów nie były Wysokiej Radzie na rękę.

I stało się. Apostołowie znaleźli się w publicznym więzieniu. Niedługo tam zabawili, bo w nocy Pan uwolnił ich przez Swego anioła w taki sposób, że gdy rano posłano po więźniów, pomimo straży i szczelnie zamkniętego więzienia, ich już tam nie było. A gdzie byli? Znajdowali się w świątyni, nauczając jakby nigdy nic, choć zabroniono im tego wcześniej. Ponownie przyprowadzono ich przed Radę; zawiązał się dialog. Pełne Ducha Świętego słowa Apostołów rozsierdziły zebranych tak bardzo, że zagrożone zostało życie uczniów Pańskich. Wtedy wystąpił niejaki Gamaliel, który zachęcił członków Sanhedrynu do pozostawienia sprawy Bogu. Jeśli bowiem Apostołowie działaliby z czysto ludzkich pobudek, niechybnie ich działania obrócą się wniwecz. Jeśli jednak to pochodzi od Boga, sprawy potoczą się inaczej. Posłuchali go. Ubiczowano jednak byłych więźniów i kategorycznie zabroniono im przemawiać w Imię Jezusa.

W tym momencie autor Dziejów Apostolskich (którym jak wiemy jest św. Łukasz) zapisał niezwykłe słowa: „A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia [Jezusa]. Nie przestawali też co dzień nauczać w świątyni i po domach i głosić Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie” (Dz 5,41-42). Czas zatem na podkreślenie kolejnego Bożego paradoksu – przeżywania cierpienia w duchu radości.

Cierpieć i radować się z tego powodu? To chyba jakiś kompletny nonsens. Tak, po ludzku to nie do ogarnięcia, ale my poszukujemy przecież Bożych paradoksów. Jest rzeczą ludzką, że my ludzie, boimy się cierpienia, boimy się, że możemy tego nie udźwignąć, boimy się, że to może być ponad nasze wątłe siły i wreszcie boimy się, że w cierpieniu możemy zostać sami. W tego typu odczuciach nie ma nic dziwnego. Jezus uczy jednak zupełnie innego spojrzenia na tajemnicę cierpienia, czego nie od razu nauczyli się nawet Apostołowie. Gdy nadeszła próba ogrodu Oliwnego, w ogólnym rozrachunku nie zdali tego egzaminu; tylko św. Jan stanął pod krzyżem z Matką Najświętszą i innymi niewiastami. A gdzie byli ci, którzy chodzili za Jezusem przez trzy lata? To nie żaden wyrzut z mojej strony w kierunku Apostołów, bo strach pomyśleć, jak ja zachowałbym się na ich miejscu. Piszę to jednak po to, żeby zestawić ten ich lęk z postawą, jaką opisują przywołane uprzednio wiersze Dziejów Apostolskich. Co takiego się stało, że ci zalęknieni ludzie, „cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia [Jezusa]”? Myślę, że odpowiedzi należy poszukać w Pięćdziesiątnicy. Tak, to uzdrawiająca i uwalniająca z lęku moc Ducha Świętego przemieniła Apostołów. Już nie bali się cierpienia, nie użalali się, że muszą cierpieć, ale zauważmy dobrze – uznawali cierpienie wręcz za nobilitację, za prestiż; stąd właśnie ich radość, płynąca m.in. z faktu upodabniania się do Mistrza, który cierpiał najwięcej.

Mimo wszystko nie jest łatwo zrozumieć cierpienie, szczególnie gdy dotyczy ono niewinnych dzieci lub kogoś bliskiego. Oj, nie jest łatwo... Musimy jednak pamiętać, że Pan nigdy nie zsyła na człowieka większego cierpienia niż będzie on w stanie udźwignąć. Bardzo często wielkie cierpienie paradoksalnie (ulubione słowo tej serii) jest oznaką szczególnego Bożego wybrania. Zauważmy, że bardzo często wielcy święci obdarzeni niesłychanie wielkimi darami i charyzmatami, niezwykle cierpieli fizycznie (np. z powodu stygmatów) bądź duchowo. Przykłady można by mnożyć: św. s. Faustyna, św. o. Pio, św. Franciszek z Asyżu i wielu, wielu innych, nie wspominając już o rzeszach męczenników.

Pewnie dopiero w niebie dowiemy się, mówiąc kolokwialnie, co było po co. Może przykładowo dowiesz się wtedy, że twój nieznośny ból zęba trzonowego znoszony bez narzekania i ofiarowany Panu Bogu, przyczynił się do nawrócenia jakiegoś grzesznika. Warto podkreślić sens cierpienia, które może w pewnych przypadkach pomóc w odpokutowaniu za grzechy i skrócić nawróconym grzesznikom męki czyśćcowe, które jak mówią mistycy, nie są porównywalne z żadnym ziemskim cierpieniem, a z drugiej strony cierpienie niezawinione może okazać się wielką łaską do nawrócenia innych. Pan może czasem wybierać jednostki wierne Sobie do szczytnego dzieła ratowania tych, którzy się pogubili.

Na koniec wypełnienie zapowiedzi sprzed dwóch tygodni. Chodzi o św. Karola Lwangę i Towarzyszy, afrykańskich męczenników, do których miałem nawiązać i to właśnie czynię. Ten dziewiętnastowieczny, ugandyjski (wtedy bugandyjski) przywódca paziów króla Mwangi poniósł śmierć spalony na stosie w czasie prześladowań chrześcijan. Zachęcam do poczytania o szczegółach na ich temat w Internecie, ale w kontekście naszego dzisiejszego tematu na szczególną uwagę zasługuje to, iż podobno św. Karol cierpiał i umierał z uśmiechem, zachęcając jeszcze innych do wytrwania. Jak w takim kontekście przedstawiają się nasze paluszki i główki, szkolne wymówki? Czy nie narzekamy z byle jakiego powodu? Czy dziękujemy Panu Bogu za zdrowie? Czy modlimy się za chorych? Może warto, abyśmy – ja i Ty – poszukali odpowiedzi na tego typu pytania.

środa, 14 czerwca 2017

#6 Pochylmy się nad... Wj 16

Tylko nie zawróć do „Egiptu”!



Historia wyjścia Izraelitów z niewoli egipskiej i wędrówka do Ziemi Obiecanej jest powszechnie znana. Wiele już na ten temat napisano i ukazały się liczne ekranizacje exodusu. Seria „Pochylmy się nad...” zachęca wprawdzie do przyjrzenia się mniej znanym tekstom Biblii, ale także proponuje odczytanie na nowo, często w zupełnie innym świetle, fragmentów znanych i szeroko komentowanych. Tym razem spróbujemy pochylić się nad 16 rozdziałem Księgi Wyjścia. Zatem do dzieła!

Oto Izraelici dotarli w swej wędrówce na pustynię Sin. Są w trakcie 15 dnia drugiego miesiąca licząc od wyjścia z Egiptu. Niewola daleko za nimi, a tymczasem oni zaczynają... szemrać przeciw swoim przywódcom – Mojżeszowi i Aaronowi: „Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa i jadali chleb do sytości! Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem umorzyć całą tę rzeszę” (Wj 16,3). Pan Bóg odpowiedział na biadolenie ludu i obiecał zesłać przepiórki (gatunek ptaków) oraz słynną mannę z nieba, aby wszyscy najedli się do syta. Bóg spełnił co przyrzekł, a Izraelici dostawali jedzonko przez czterdzieści lat podróży ku Ziemi Obiecanej. Daj palec, to wezmą całą rękę – mówi znane przysłowie. W przypadku Izraelitów również poniekąd się sprawdziło. Oto nieco dalej w Biblii, konkretnie w Lb 21,5 czytamy: „I zaczęli (oczywiście Izraelici) mówić przeciw Bogu i Mojżeszowi: Czemu wyprowadziliście nas z Egiptu, byśmy tu na pustyni pomarli? Nie ma chleba ani wody, a uprzykrzył się nam już ten pokarm mizerny”. Widzimy, że po jakimś czasie lud uznał Bożą hojność za niewystarczającą i znowu marzył się im Egipt, tam najedliby się do syta. Ach, co to były za czasy, nie trzeba było wędrować, nie doskwierał żar pustyni, było co jeść...

No tak, poczciwy lud bardzo szybko zapomniał jednak, że przede wszystkim były to czasy, kiedy trzeba było niewolniczo pracować pod czujnym okiem (i biczem) egipskich dozorców, trzeba było dzień po dniu znosić udręki i jawną wrogość ze strony Egipcjan, trzeba było nawet obawiać się o życie nowo narodzonych chłopców (por. Wj 1, szczególnie wiersz 22).

Do czego zmierzam pisząc o tym wszystkim? Otóż myślę sobie, że takie szemranie może dopaść wielu nawróconych wyznawców Chrystusa, których Bóg kiedyś tam wyprowadził z niewoli jakiegoś nałogu, grzechu, niemoralnego przywiązania itp. W chwili, gdy po latach bezowocnych zmagań i ciągłych upadków przyszło wyzwolenie, takiej osobie towarzyszyło uczucie euforii i przepełniająca serce radość. Analogicznie po 400 latach niewoli Izraelici dzięki Bożej łasce opuścili Egipt i śpiewali Panu pieśń dziękczynną (Wj 15,1-21).

Być może jednak po pewnym czasie przychodzą chwile próby, którym mogą towarzyszyć silne pokusy, aby powrócić do tej swojej niewoli, do nałogu. Może się wydawać, że wzrastanie duchowe, postępowanie na raz obranej drodze nie ma większego sensu; może lepiej zawrócić, bo wtedy było „łatwiej”, „przyjemniej”, „fajniej”. W niejednej głowie mogą zrodzić się wątpliwości, kierowane nawet otwarcie przykładowo pod adresem księży, jak niegdyś Izraelici wylewali swoje żale i biadolenia w twarz Mojżesza i Aarona: „Dlaczego namówiliście mnie do porzucenia alkoholu, narkotyków, hazardu, pornografii...? Gdy się nachlałem, naćpałem, nagrałem, naoglądałem było mi tak fajnie, tak przyjemnie, tak się taplałem w tym swoim bagienku; miałem chwile przyjemności, a teraz co – tylko ciemność duchowa, wątpliwości, udręki?” No właśnie, czy tylko?

Biedny nawrócony szybko zapomniał jednak, że tamto pójście na łatwiznę, uleganie swoim popędom i żądzom przynosiło tylko krótkie chwile złudnej przyjemności, prowadząc niechybnie do jeszcze większej rozpaczy, a nawet myśli i prób samobójczych. Tymczasem postępowanie na drodze do świętości jest trudną, ale pewną drogą ku prawdziwej Ziemi Obiecanej – ku Niebu. Owszem, nie brak na tej drodze pustyni, ciemnych dolin i złych ludzi, którzy chcą „najechać” na nas, „podbić” nasze serca i zawrócić nas do dawnego „Egiptu”. O wiele, wiele więcej jest jednak autentycznej radości i pokoju serca wynikającej z faktu, że Ziemia Obiecana (Niebo) już blisko, że na pewno z Bożą pomocą tam dojdziemy, ale pod żadnym pozorem NIE WOLNO nam zawrócić, choć nieraz pustynie wydają się nie mieć końca. Diabeł (ktoś w rodzaju biblijnego faraona) tylko czeka, aby ponownie schwytać nawróconego w sidła niewoli i pogrążyć w jeszcze większych nałogach (stosując analogię biblijną znaczy to - zaciągnąć do jeszcze cięższych prac przymusowych), z których wyjście stałoby się czymś prawie niewykonalnym.

Nawróceni i wszyscy chrześcijanie mamy jednak o wiele lepszy Pokarm na czas wędrowania ku Niebu niż mieli Izraelici. To już nie przepiórki i manna, ale prawdziwy Bóg obecny realnie w każdej małej Hostii, Którego możemy przyjmować podczas każdej Mszy Św. i nie tylko. Może ktoś uznać ten mały kawałek chleba za „pokarm mizerny” (analogia do manny), przedkładając nad niego złudne przyjemności życia w grzechu (analogia do jedzenia w niewoli egipskiej), rezygnując tym samym z życia w łasce i możliwości przystępowania do Komunii Św. A to błąd! Paskudny, wredny, najgorszy wybór!!! Przecież sam Pan Jezus powiedział: „Kto spożywa ten chleb (Jego przenajświętsze Ciało i przenajdroższą Krew), będzie żył na wieki” (J 6,58).

Trzymaj się zatem kurczowo Chrystusa. Jeśli wyzwolił cię On z jakiegoś nałogu, dziękuj, bądź radosny i nie ulegaj szatańskim prowokacjom. Nie „szemraj” przeciw Bogu. Nałóg stwarza tylko pozory przyjemności, która tak naprawdę jest fikcją. Tylko Jezus doprowadzi cię do wiecznego celu i obdarzy niekończącym się szczęściem. Już na krzyżu wysłużył ci klucz do twojego pokoju w niebie. Tylko nie zawróć do „Egiptu”. Po co pchać się z powrotem do niewoli?

sobota, 10 czerwca 2017

#4 Boży paradoks J 14,27-29

Śmierć? Najszczęśliwszy moment życia



Śmierć – słowo, które często pojawia się w mediach i codziennym życiu. Śledząc jakiś serwis informacyjny słyszymy, że ktoś gdzieś tam zginął albo kogoś tam zabito; od czasu do czasu w sąsiedztwie pojawia się informacja o czyjejś śmierci i wreszcie czasami przychodzi stanąć twarzą w twarz z nowiną o śmierci kogoś bliskiego. Ta ostatnia śmierć rzecz jasna boli najbardziej, jest jak nóż wbity w samo serce, szczególnie jeśli się kogoś bardzo kochało.

Trudne to są sprawy i, nie łudźmy się, czysto po ludzku nie do ogarnięcia i zrozumienia. Pierwsze emocje, jakie pojawiają się w obliczu czyjejś śmierci, zwłaszcza kogoś wyjątkowego w życiu człowieka, to niedowierzanie, przygnębienie, frustracja, może rozpacz, poczucie zupełnego bezsensu dalszego życia bez tej osoby. Są to naturalne odczucia, które patrząc tylko po ludzku, wydają się jedynymi słusznymi reakcjami w konfrontacji z tajemnicą śmierci, bo przecież tego kogoś już nie ma i nie będzie. Nie ma jej/go i koniec kropka. Gdzie tu miejsce na nadzieję?

Śmierć może jednak niekiedy wyzwalać w żyjących nie tylko smutek, ale... no właśnie, może nic nie wyzwalać; innymi słowy – ktoś żył, żył i nie ma, normalna kolej rzeczy; życie żywych toczy się dalej w niezmienionym rytmie. W tym miejscu przypominają mi się sceny z westernów, gdzie jeden gość w kapeluszu zastrzelił drugiego gościa w kapeluszu, inni go zakopali, wstawili prosty drewniany krzyż i życie toczy się dalej, jakby nigdy nic. Po prostu, pyk z rewolweru i chłopa nie ma. Sprawa może być tym gorsza, jeśli zabójca zamiast okazać skruchę, nie tylko zachowuje się obojętnie, ale czuje satysfakcję, że zlikwidował rywala...

Czy opisane w dwóch powyższych akapitach sposoby patrzenia na śmierć są właściwe z naszego, chrześcijańskiego punktu widzenia? Czy my, chrześcijanie, powinniśmy postrzegać śmierć w myśl jednego z epitafiów na starożytnym nagrobku rzymskim: „I cóż masz teraz z tego, że żyłeś tyle lat bez zarzutu?” (źródło: http://www.sowa.website.pl/cmentarium/Epitafia/rzymskie.html). Myślę, że znakomitą odpowiedź na tego typu wątpliwości daje Pan Jezus choćby w czternastym rozdziale Ewangelii wg św. Jana w słowach: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka! Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie. A teraz powiedziałem wam o tym, zanim to nastąpi, abyście uwierzyli, gdy się to stanie” (J 14, 27-29).

Czas zatem na sprecyzowanie kolejnego biblijnego, Bożego paradoksu – śmierć przeżywana właściwie, to znaczy z perspektywy wiary, jest czymś radosnym, a mówiąc bardziej radykalnie – jest najszczęśliwszym momentem w życiu człowieka. Wiem, takie stwierdzenia wydają się kompletnym absurdem, gdy traci się kogoś bliskiego. Mam tego świadomość, bo sam nie mam już ukochanej Mamusi tu na ziemi. Jak powiedzieć o radości płynącej ze śmierci rodzicom, którzy stracili dziecko w szpitalu dziecięcym po jego ciężkich, przegranych zmaganiach z nowotworem? Jak przekonać o tej radości kogoś, kto stracił bliskich w bezsensownym konflikcie zbrojnym w Syrii? Jak wreszcie wytłumaczyć tę radość biednemu ojcu i gromadce dzieci mieszkającym w małej wiosce, którzy nie mają już ukochanej żony i mamy? Tak, po ludzku nie da się, ale tu właśnie, jak zawsze w tego typu sytuacjach, otwiera się perspektywa dla Bożego paradoksu.

Przytoczone wcześniej słowa Pana Jezusa możemy sparafrazować: "Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że wasi bliscy idą do Ojca, bo Ojciec z wielką miłością przyjmuje ich do wiecznej szczęśliwości, gdzie nie ma już żadnego cierpienia". To trochę tak, jakby zmarła osoba przeszła z obskurnej chaty do pięknego pałacu. Trzeba raczej cieszyć się, że tej osobie już jest dobrze, a my z każdym dniem jesteśmy coraz bliżej spotkania z nią i życia w szczęśliwości.

Mimo nieraz najszczerszych chęci i solidnej wiary, trudno jest radować się w obliczu śmierci. Może tego trzeba czasami uczyć się całe życie. Nie chodzi o to, aby uczestnicząc w pogrzebie skakać i tańczyć ze sztucznym uśmieszkiem na twarzy, bo to byłoby puste i żałosne. Pan Jezus uczy nas jednak patrzenia na śmierć z nadzieją i pokojem serca; ważne, aby pomimo kropli łez, które jak wspomnieliśmy są czymś zupełnie naturalnym i ludzkim, mieć świadomość, że dla zmarłej osoby to co najlepsze dopiero się zaczyna i co najważniejsze, to najlepsze NIGDY się nie skończy. Zauważmy, że postrzeganie śmierci w tych kategoriach właściwie ustawia patrzenie na życie, które ma być możliwie najlepszym przygotowaniem do dziarskiego wkroczenia w bramy raju. W przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że życie stanie się byle jakie (bo po co się starać, skoro i tak trzeba umrzeć) lub wypełni go jedynie pogoń za przyjemnościami.

Uczestnicząc w jakimś pogrzebie warto sobie przypomnieć słowa Pana Jezusa skierowane do Marty tuż przed wskrzeszeniem Łazarza: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to?” (J, 11,25-26). Jaką odpowiedź dałabyś/dałbyś Jezusowi na postawione przez niego pytanie?

Słyszałem raz od znajomego, że jakieś plemię (chyba afrykańskie) weseli się na pogrzebach, bo wierzą, że zmarłej osobie będzie teraz lepiej. Kiedyś wspominaliśmy o Buszmenach, teraz znów jakiś inny lud, pozornie prymitywny, może nas światłych ludzi dużo nauczyć.

Zaznaczmy, jak wielu ludzi z pogodą ducha patrzyło na śmierć. Czy można czysto po ludzku wytłumaczyć dobrowolną decyzję św. Maksymiliana Marii Kolbego, który zdecydował się umrzeć w zamian za współwięźnia? Jak zrozumieć ludzi, którzy w obliczu prześladowań wolą raczej umrzeć niż wyrzec się wiary? Skąd czerpał siły śp. ks. Jan Kaczkowski do „życia na pełnej petardzie” będąc nieuleczalnie chorym?

Na koniec przywołajmy słowa św. Pawła z Listu do Filipian, które mnie fascynują, zadziwiają i w pewnym sensie zawstydzają. Apostoł pisze: „Dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk” (Flp 1,21). Dalej czytamy, że św. Paweł gotów jest w każdej chwili oddać życie za Jezusa, ale troska o wiernych oraz potrzeba pracy ewangelizacyjnej i misyjnej kierują jeszcze jego wzrok na życie ziemskie. Jakąż trzeba mieć wiarę, nadzieję i pewność, żeby w ten sposób spoglądać na tajemnicę śmierci.

środa, 7 czerwca 2017

#5 Pochylmy się nad... Rdz 3

O (nie)jedzeniu i (nie)dotykaniu owoców



Trzeci rozdział z Księgi Rodzaju o grzechu pierworodnym jest nam zapewne bardzo dobrze znany. Słyszeliśmy go lub czytaliśmy wiele razy. Może już nawet przyglądanie się temu fragmentowi Biblii po raz 555 (jak mawia profesor Jan Miodek :) wydaje się niepotrzebnym i nudnym zajęciem. Bo niby w jakim celu ponownie będziemy czytać o Adamie i Ewie, jabłku, wężu?

Muszę przyznać, że niejednokrotnie pojawiała się w mojej głowie jakaś pokusa, może nawet jakiś rodzaj pychy, gdyż w zetknięciu z powszechnie znanym tekstem Pisma Świętego myślałem sobie, że przecież na jego temat słyszałem i czytałem już tak bardzo, bardzo wiele. „Ameryki” nie odkryję, bo „kolumbów” było już niesłychanie wielu. Chyba już nic nowego nie da się z tekstu wydobyć. Potem okazywało się, że w perykopie tak często badanej niemal zawsze można odkryć coś nowatorskiego; można ją analizować w zupełnie nowym świetle. Dodajmy, że oryginalne języki Biblii, a więc przede wszystkim hebrajski i grecki, niosą z sobą jeszcze większe bogactwo znaczeniowe, którego język polski nie jest w stanie wyrazić.

Pewnego razu właśnie takie nieco fałszywe poczucie „wszystkowiedzenia” spotkało mnie w czasie słuchania internetowego wykładu na temat wspomnianego trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju. Potem się zdziwiłem. Nie będę streszczał tutaj tego tekstu; znamy go, a dla przypomnienia zachęcam do sięgnięcia po Biblię i przeczytania go raz jeszcze. Ta uwaga dotyczy wszystkich wpisów z serii „Pochylmy się nad...”, gdyż przed ich lekturą najlepiej wcześniej przeczytać lub odsłuchać analizowany fragment, żeby wiedzieć o czym mowa.

Chciałbym się skupić szczególnie na wierszach 1 – 5. Jest w nich opisany dialog kusiciela z Ewą. Pamiętamy, że diabeł zaczął od pytania: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?” (Rdz 3,1). Może nie dostrzegamy w tym pytaniu nic nadzwyczajnego, ale zerknijmy na moment do Rdz 1,16-17: „Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu MOŻESZ spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz”. Coś tu nie gra, no nie? Tę nieścisłość w słowach węża wyłapała również Ewa, bo odpowiedziała: „Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli” (Rdz 3,2-3). Jednak i jej słowa nie były w 100% zgodne z Bożym prawem – przecież Pan Bóg nie mówił nic o dotykaniu; mówił tylko o niejedzeniu owoców z drzewa poznania dobra i zła.

Wniosek z powyższych rozważań jest prosty – szatan przekręcił słowa Boga. Pozornie jego pokusa została odparta przez Ewę, ale niepostrzeżenie udało mu się odnieść nad nią brzemienne w skutkach zwycięstwo – zasiał w jej sercu nieufność do Pana Boga, a nawet lęk przed nim. Zauważyliśmy, że pierwsza kobieta powołała się wprawdzie na Boże słowa, ale w zetknięciu z kusicielem sama zaostrzyła Boży zakaz – mamy nie jeść, ale i nie dotykać. Zaczęła chyba, może nieco nieświadomie, postrzegać Boga nie jako kochającego Ojca, ale surowego Pana, ustanawiającego bardzo surowe prawa.

Również współcześnie szatan bardzo często stosuje tę samą metodę, przede wszystkim w stosunku do ludzi nadwrażliwych (znanych jako skrupulanci). Przykład: skrupulant nie był w niedzielę na Mszy św., bo był chory. Z tego powodu popada w czarną rozpacz, bo przecież przykazanie jednoznacznie nakazuje uczestnictwo w Eucharystii w niedziele i święta nakazane. Skrupulant zapomina jednak, że nieobecność z powodu choroby, nie powoduje grzechu ciężkiego. To on sam sobie zaostrzył Boże prawo. Podobne przykłady można by mnożyć w nieskończoność.

W analizowanym dialogu szatana z Ewą pojawia się jednak także druga metoda stosowana także i dziś przez diabła, ale raczej w kontekście osób o sumieniu szerokim, którzy z trudem przypisują sobie jakikolwiek grzech: „przecież nikogo nie zabiłem, nie okradłem...” – stara śpiewka. Do takich ludzi (którzy są najpewniej liczniejsi niż skrupulanci) wszystkich czasów szatan kieruje słowa pokusy, pierwszy raz wypowiedziane do Adama i Ewy: „Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” (Rdz 3,4-5). Przykład: moralny „tumiwisielec” nie idzie z lenistwa na niedzielną Eucharystię. Tłumaczy sobie: A, co tam. Za takie byle co (!) Pan Bóg nie wsadzi mnie przecież do piekła; może kiedyś tam będę lepszy, na razie to mnie nie obchodzi. Poza tym te całe przykazania to przeżytek – sam sobie ustanowię nowoczesne prawa i będę decydować, co jest dobre, a co złe.

Widzimy zatem, że już na początku dziejów człowieka szatan zamieszał swoimi paskudnymi metodami. Rdz 3 ukazuje, też niejako symbolicznie, dwie metody działania złego w stosunku do Adam i Ewy – protoplastów wszystkich ludzi, wszystkich czasów i stref geograficznych. Pamiętajmy, że diabeł wie jak podejść ludzi o różnych rodzajach sumienia i odmiennych charakterach; próbuje, która metoda okaże się najskuteczniejsza w danym przypadku. On nie kusi wszystkich jednakowo. W chwilach pokusy, ale nie tylko, sięgajmy po wspaniałe słowa Modlitwy Pańskiej, które są uniwersalną szczepionką przeciwko wszystkim rodzajom infekcji, jakimi szatan chciałby zainfekować duszę człowieka: „Nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen".

sobota, 3 czerwca 2017

#3 Boży paradoks Mk 10,17-31

Miejmy w sobie trochę z Buszmena



Ostatnio mówiliśmy sobie o zwyciężaniu zła dobrem; dziś natomiast proponuję zatrzymać się nad innym, jak to pozwoliłem sobie nazwać, Bożym paradoksem. Wydobędziemy go z fragmentu Ewangelii wg św. Marka, choć raczej o tym samym wydarzeniu piszą również św. Mateusz i św. Łukasz (por. Mt 19,16-22 oraz Łk 18,18-23). Zajrzyjmy zatem do 10 rozdziału Ewangelii Markowej.

Oto do Jezusa, udającego się w drogę, przybiega pewien bogaty młodzieniec i zadaje wydawałoby się proste, ale jakże fundamentalne pytanie: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” (Mk 10,17). Jezus udziela bardzo logicznej odpowiedzi przytaczając niektóre ze wskazań dekalogu. Tak, zgodzimy się; trzeba przestrzegać dekalogu, aby pójść do nieba. Uczyliśmy się o tym już od najmłodszych lat szkolnych. Pobożny młodzieniec stwierdza, że od swojej młodości żył w zgodzie ze wskazaniami Bożych przykazań. Jezus docenił starania rozmówcy na jego drodze ku niebu, co Ewangelista wyraził pięknymi słowami: „Jezus spojrzał na niego z miłością” (Mk 10,21). Jednakże w tym samym wierszu padają kluczowe słowa Nauczyciela: „Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną!”. Czytamy, że po usłyszeniu tej wskazówki młody człowiek „spochmurniał (…) i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości” (Mk 10,22). W dalszych słowach Pan Jezus tłumaczy trudności bogatych, pokładających ufność w swoim bogactwie, z dostaniem się do nieba. Pochwala też radykalne ubóstwo i pójście za Mistrzem „na maksa”, bez przywiązywania się do rzeczy i spraw tego świata, poza tym co niezbędne do godziwego życia.

Wyczuwamy zapowiadany wcześniej Boży paradoks. Wspomniałem uprzednio, że od „zawsze” byliśmy uczeni, że dostać się do nieba można dzięki przestrzeganiu Bożych przykazań. Wydaje się, że tyle wystarczy. Oczywiście to jest prawda, ale właśnie paradoksalnie poprzestawanie tylko na wypełnianiu przykazań (tym bardziej w sposób czysto formalistyczny, czego oczywiście nie zarzucam tutaj ewangelicznemu młodzieńcowi) może okazać się niewystarczające do osiągnięcia nieba. Czego zatem brakuje? Jezus odpowiada – radykalizmu. Tu jest ukryty Boży paradoks, jakże odróżniający naukę Jezusa Chrystusa od wielu pogańskich kultów, a nawet pojmowania przykazań przez licznych przedstawicieli Starego Testamentu oraz nowotestamentalnych faryzeuszów. Same przykazania – za mało; przykazania + radykalizm – to jest to.

Zastanówmy się, do jak wielu rzeczy jesteśmy przywiązani w naszym życiu. Dodajmy, że świat XXI w. zdaje się niemal krzyczeć: „Kup sobie to i to, zaopatrz się w taki i taki gadżet, musisz, absolutnie MUSISZ mieć to cacko, bo inaczej nie będziesz trendy i cool!!!”. Zupełne wyobcowanie się z tej rzeczywistości nie jest łatwe...

Dość często mówi się, że Jezus potępia bogactwa, ale jest to zupełna nieprawda i wypaczenie sensu Jego nauki! Mistrz uczy tylko, żeby zawsze mieć właściwy stosunek do tego co się ma, żeby przez to, że się ma, bardziej być i pomagać innym. Tak sobie myślę, że do wszystkiego, co mamy, powinniśmy się odnosić przede wszystkim na trzech płaszczyznach: po pierwsze dziękować dobremu Bogu za to wszystko, czym nas obdarzył; po drugie użytkować to z korzyścią dla siebie i bliźnich (potrzeby doczesne i zbawienie duszy); wreszcie po trzecie nasz stosunek do rzeczy materialnych mogłoby zweryfikować pewne wyobrażenie: otóż ja, człowiek, cieszę się z tego co mam, chcę to jak najlepiej wykorzystać, ale gdyby, przypuśćmy, w tym momencie przyszedł do mnie Jezus i powiedział, abym zostawił zupełnie wszystko i poszedł za Nim niczym Abraham do Ziemi Obiecanej lub jak Apostołowie za swym Mistrzem, czy z radością i bez żalu zostawiłbym wypasione mieszkanko, pracę, autko, laptop, telewizor, tablet, komórę i wiele innych gadżetów, zostając „tylko” sam na sam z Jezusem? Spróbujmy rozważyć sobie takie spojrzenie na kwestię posiadanych dóbr i odpowiedzmy sobie w sercu, jak to jest w naszym przypadku, na ile przywiązani jesteśmy do rzeczy, a na ile do Jezusa. Wiemy, że do każdego żyjącego człowieka na ziemi Jezus kiedyś powie: „Zostaw to wszystko i pójdź za mną” – to moment śmierci. Wtedy już nie liczy się skóra, fura i komóra, ale coś zdecydowanie głębszego – serce człowieka i to, na ile było ono w życiu przywiązane do rzeczy, a na ile do Boga. Pomyślmy, co czują ludzie, którzy przykładowo na skutek jakiejś klęski żywiołowej stracili absolutnie cały dobytek swojego życia? Trudno to sobie nawet wyobrazić... Paradoksalnie to fatalne zdarzenie w wielu przypadkach staje się testem na stopień przywiązania człowieka do rzeczy tego świata. Jakże trudnym testem...

W kontekście analizowanej perykopy Ewangelii nasunęło mi się jeszcze inne jej wyjaśnienie. Myślę sobie, że owo bogactwo młodzieńca można by też rozumieć jako nie tylko rzeczy stricte materialne, dobrobyt, ale coś głębszego – na przykład jakaś niezagojona uraza w człowieku, jakaś ukryta i podświadoma pycha, egoizm, zazdrość itp. Może się przecież zdarzyć, że ktoś stara się żyć rzeczywiście pobożnie i tak też żyje. Mimo wszystko pyta jednak Jezusa, co zrobić, żeby się zbawić, bo czegoś mu brakuje. I co słyszy w odpowiedzi? Może takie słowa: „Moje dziecko, doceniam twoje starania, robisz wszystko, żeby dostać się do nieba, ale jednego ci brakuje – oddaj, „sprzedaj” swoją urazę (inne warianty: ranę duszy, ukrytą pychę, nieuświadomiony do końca egoizm itd.) i wtedy pójdź za mną, na całego”. Nie chodzi mi tutaj o grzechy, ale sprawy, które podobnie jak bogactwo można porównać do... soli. Człowiek przestrzega Bożych przykazań (podobnie jak ewangeliczny młodzieniec), czyli... piecze ciasto wedle Bożego przepisu. Potem kosztuje i... coś mu nie smakuje. Niby wszystkie składniki się zgadzają, ale tak jakby czegoś brakowało. Wtedy Jezus mówi: użyj jeszcze soli i wtedy skosztuj!

W ciągu dziejów bardzo wielu ludzi przyjmowało Boże wezwanie (wyzwanie?), podążając drogą całkowitego radykalizmu. Wśród nich na szczególną uwagę zasługują pustelnicy.

Wszyscy kojarzymy na pewno św. Franciszka z Asyżu. Powstało dużo filmów na jego temat. W mojej pamięci utkwiła szczególnie scena, gdy młody Bernardone (gdyby ktoś nie wiedział, to prawdziwe nazwisko tego świętego) wziął księgę dłużników swojego ojca, bardzo zamożnego człowieka, i pomazał ją atramentem, aby nie można było odczytać nazwisk. W innej scenie na oczach wielu świadków oddał ojcu wszystko, nawet swoją szatę, stawiając na absolutne ubóstwo. Wielu oceniło to jako problem z głową, a tymczasem Franciszek wstąpił na drogę prawdziwej Radości i prawdziwego ewangelicznego Szczęścia. To są właśnie Boże paradoksy...

Na koniec mała zachęta – abyśmy wszyscy mieli w sobie coś z... Buszmena. Mówię całkiem poważnie, z jak najbardziej korzystnym odniesieniem do Buszmenów. W jednym odcinku z serii „Boso przez świat” Wojciech Cejrowski gościł właśnie u przedstawicieli tego południowoafrykańskiego ludu. Podróżnik mówił wtedy (parafrazuję), że gdyby w XXI w. nagle świat został zupełnie pozbawiony osiągnięć techniki, prądu i wszelakich udogodnień, człowiek bogatej Północy miałby poważne trudności z egzystencją, natomiast Buszmeni spokojnie by sobie żyli, bo oni nie są uzależnieni od technologii tak jak my; żyją sobie jak ich praojcowie i elektronika do niczego im nie jest potrzebna. Każdy z nas powinien mieć w sobie trochę Buszmena, nieprawdaż?