środa, 30 sierpnia 2017

#17 Pan Bóg znowu w pracy...

„Lecz ciągle po głowie mi chodzi taki motyw, że jeszcze tylko: wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec i...

Ref.:
Wakacje, znów będą wakacje,
Na pewno mam rację wakacje będą znów!” – takie słowa znajdują się w piosence grupy kabaretowej OT.TO, zatytułowanej oczywiście „Wakacje”. Być może dla wielu z nas ten tekst jest niczym balsam dla ciała i ducha w ostatnich dniach sierpnia, gdy chciałoby się jeszcze nieco poleniuchować, a tu już nieubłaganie zbliża się ten przykry 1 września... Przy okazji chciałbym zaserwować mały, może trochę niesmaczny, żarcik: Dlaczego początek szkoły jest gorszy od wybuchu II wojny światowej? Jest tak, ponieważ II wojna zaczęła się raz, a szkoła zaczyna się i zaczyna ciągle na nowo ;)

Tak to już jest w naszej egzystencji, że jest czas odpoczynku i jest czas pracy. Być może teraz zabrzmi to trochę dziwnie, ale odpoczynek tylko dlatego jest taki fajny i wyczekiwany, że istnieje praca. Bez pracy nie byłoby odpoczynku, ale wieczne nicnierobienie, a to jest coś zupełnie innego. Pośrednio wynika to z tekstu piosenki cytowanego powyżej – po okresie pracy znów nadejdą wakacje i znów będzie można poleniuchować; jakże miło jest potem odliczać dni do zbliżających się wakacji...

Żebyśmy nie przegadali dzisiejszego spotkania jakoś tak w oderwaniu od Słowa Bożego, zachęcam Was i siebie u progu września do sięgnięcia po 2 List św. Pawła Apostoła do Tesaloniczan. Jest tam właśnie mowa m.in. o leniuchowaniu i pracowaniu.

W 3 rozdziale wspomnianego Pisma, Apostoł Narodów pisze do adresatów: „Słyszymy bowiem, że niektórzy wśród was postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi. Tym przeto nakazujemy i napominamy ich w Panu Jezusie Chrystusie, aby pracując ze spokojem, własny chleb jedli” (2 Tes 3,11-12). Badacze Biblii tłumaczą, że niektórzy ze wspólnoty w Tesalonikach unikali pracy. Co ciekawe, głównym powodem nie do końca było zwykłe lenistwo, ale przyczyna leżała znaczniej głębiej i można powiedzieć, że była bardzo wzniosła. Otóż część Tesaloniczan spodziewała się rychłej paruzji, czyli powtórnego przyjścia Pana Jezusa na ziemię, w chwale i triumfie. W związku z tym wielu oddawało się nie bezowocnemu leniuchowaniu, ale wręcz przeciwnie – coraz intensywniej angażowali się w praktyki religijne, wierząc w bliski koniec czasów.

Również i w nas może czasami zrodzić się taka pokusa, że ta praca jest be, fe i w ogóle, bez sensu. Znowu trzeba wstawać rano do szkoły czy roboty, wysiedzieć tam swoje; potem do domu, a rano to samo – normalnie egzystencjalny kierat... Może nie zawsze nasza niechęć do pracy ma tak wzniosłe podstawy jak u niektórych Tesaloniczan, ale po prostu często brak nam energii do działania. Nie chce się, a to jest gorzej jakby człowiek nie mógł...

Trzeba pamiętać, że w takiej sytuacji grożą nam przede wszystkim dwie skrajne postawy: depresja albo jazda na całego. Pierwsza opcja jest chyba zrozumiała, a druga dotyczy zaangażowania się bez reszty w pracę; bo gdy minie powakacyjne lenistwo możemy znowu wpaść w nieokiełznany wir działania, aby więcej mieć, więcej, więcej, więcej i więcej... Wygłodniałe po wakacyjnych wydatkach konto bankowe otwiera swoją paszczę i domaga się forsy...

Musimy w tym wszystkim zachować zdrowy umiar i pracować, co jakiś czas (zwłaszcza w niedziele i święta, ale i po trochę każdego dnia) wznosząc oczy ku Niebu, do którego tak naprawdę to wszystko prowadzi.


Kochani, dzięki serdeczne za wspólne wakacyjne szukanie Pana Boga. Seria Pan Bóg na wakacjach powoli dobiega końca, choć kto wie – może już za rok pojawi się 2 sezon? Zawsze możecie sięgnąć na nowo po te 18 (wraz z wpisem wprowadzającym) postów i przykładowo wykończeni po całym dniu pracy, wybrać się duchowo w góry, do lasu, nad wodę itp., aby poszukać Pana Boga; w ten sposób oderwiecie się od codziennego kieratu. Czasami może najdzie Was ochota na wakacyjną opowieść przy kawie czy herbatce, nawet w długie zimowe wieczory.

Na koniec zachęcam Was do zapoznania się z zakładką Harmonogram publikowania, bo od września zmieni się trochę w tym względzie. Będą między innymi dwie nowe serie! Zajrzyjcie tam, żebyście byli na bieżąco. Klikając w Aktualności, rozmaitości, mądrości znajdziecie informacje dotyczące wydarzeń, kwestii i spraw niekoniecznie bezpośrednio związanych z Biblią. Tam także warto zaglądać, gdyż będę tam zamieszczać przykładowo jakieś superważne treści na temat akcji organizowanej przez kogoś, np. modlitwa w jakiejś intencji czy zbieranie podpisów przeciw aborcji itp. Kto jeszcze tego nie uczynił, zapraszam do zakładki Historia nauczycielką życia – blog 2, aby wiedzieć, co będzie się działo na moim drugim blogu. Trzymajcie się ciepło i życzę Wam możliwie najmniej bolesnego powrotu do pracy i szkoły :)



Co dało mi wakacyjne poszukiwanie Pana Boga?

sobota, 26 sierpnia 2017

#16 Pan Bóg we mnie – opowieść wakacyjna

Jaś i starszy pan na bis :)


Moje Drogie i moi Drodzy, tak się składa, że dzisiaj przeżywamy wielką uroczystość, w naszej Ojczyźnie niezwykłą, wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju – czcimy szczególnie Matkę Bożą Częstochowską, Królową Polski, naszą Panią, Mamę naszego Pana i naszego Króla oraz naszą Mamę. Nie potrzeba chyba tłumaczyć, jaką rolę w naszej historii odgrywała, odgrywa i zapewne będzie odgrywać Jasna Góra.

Jak zapowiadałem tydzień temu (#14 Pan Bóg w lesie – opowieść wakacyjna), właśnie 26 sierpnia pojawiło się coś zupełnie nowego, częściowo na Biblijnym Rabanie. Gorąco odsyłam do specjalnej zakładki (Historia nauczycielką życia - nowy blog!), gdzie można poczytać o szczegółach.

Jednocześnie również dzisiaj spieszę do Was z ostatnią już w czasie tych wakacji opowieścią. Mam nadzieję, że zbytnio się nie nudziliście i wierzę głęboko, iż to moje stukanie w klawiaturę jest prowadzone światłem Ducha Świętego. Moim, Kochani, zadaniem, jest posługiwanie się klawiaturą w stopniu zadowalającym, resztę robi On – Duch Boży i jestem przekonany, że Ma w tym jakiś Swój plan, do którego nas wszystkich zaprasza, żebyśmy „rabanowali” na rzecz Bożego Słowa. Pamiętacie wpis poświęcony królowi Jozafatowi (Działanie Boga i (nie)działanie człowieka)? Z naszej strony w pierwszej kolejności nie potrzeba wielkich, nie wiadomo jakich działań. My musimy tylko odpowiedzieć „tak” na wezwanie Pana i poddać się Jego kierownictwu. My sami z siebie tak naprawdę nic nie możemy (no, chyba że popełnić grzech...), tylko On się liczy i On działa.

Wybaczcie ten trochę przydługawy wstęp, ale z racji dzisiejszego niezwykłego dnia Duch Święty pewnie chciał nam coś takiego przekazać.

Zapraszam teraz na opowieść o poszukiwaniu Pana Boga tam, gdzie paradoksalnie czasami najtrudniej Go odnaleźć – chodzi o własne wnętrze.


Jakiś czas temu, w jakiejś miejscowości w Polsce, żył sobie niejaki Jan – Jan Nowak. Był bardzo porządnym człowiekiem i katolikiem. Miał ściśle ustalony rytm dnia, który wypełniały praca i modlitwa (ora et labora). Wraz z upływem czasu, jego modlitewny harmonogram dnia poszerzył się o kilka litanii i nowe formuły.

Początkowo Jan był bardzo dumny z siebie, a to uczucie nawet jeszcze wzrastało, gdy „zaliczał” i „odhaczał” kolejne modlitwy. Myślał sobie nawet: „Pan Bóg to chyba musi być ze mnie szalenie dumny; nie przechwalam się, ale znam Pana lepiej niż wielu tych, którzy szukają Go i nie mogą znaleźć. Ze mnie to jest gość, naprawdę”. Gdy tak sobie myślał, aż raz po raz cmokał z zachwytu.

Trzeba dodać, że Jan nie tylko dużo się modlił i pracował, ale nadto od czasu do czasu (którego miał mało) spotykał kogoś i ewangelizował z wielkim zapałem oraz impetem takim, że najczęściej jego, powiedzmy to otwarcie, wrzaski i agresywne wypowiedzi, odstraszały innych skutecznie. Doszło do tego, że gdy ktoś zobaczył nadchodzącego Jana, oddalał się w popłochu byle tylko nie dostać się na jego „płomienne kazanie”. Po takich wyprawach Nowak najczęściej wracał sfrustrowany i poirytowany do głębi narzekając ile wejdzie na tych „bezbożnych i pogańskich grzeszników”.

Jan stopniowo izolował się od otoczenia, a część jego koniecznych prac i działań ewangelizacyjnych zajęło jeszcze kilka litanii i trzy nowe formuły modlitewne, odmawiane precyzyjnie o 7:00, 12:15 i 16:45.

Któregoś dnia, wieczorem, Jan był właśnie w trakcie „zaliczania” swoich modlitw. Tego dnia był nieco bardziej poddenerwowany niż zwykle, bo jakoś tak czas mu dzisiaj prędko zleciał i zostało jeszcze dużo formuł, a tu godzina późna. Recytował zatem kolejne modlitwy i od czasu do czasu zerkał nerwowo na zegarek, czy się wyrobi.

Już był na w miarę dobrej drodze, gdy wtem nieśmiało zadzwonił dzwonek u drzwi. Nowak początkowo starał się nie zwracać na to uwagi, ale dzwonienie powtarzało się. Frustracja Jana narastała, ale trwał na modlitwie. Ktoś ewidentnie nie dawał jednak za wygraną i uparcie, coraz śmielej dzwonił i dzwonił; coraz częściej i częściej. Po kwadransie takiego dzwonienia Jan zdenerwowany niczym dynamit mający za chwilę eksplodować, odłożył modlitewnik i rzucił się z nerwami do drzwi. Otworzył je i... nieco się uspokoił. Spotkał tam starszego jegomościa, z długą siwą brodą, w bardzo niemodnych i potarganych łachmanach, z kijem i woreczkiem wędrowca na ramieniu. Jakby nigdy nic spokojnie zapytał Jana:

- Czy mogę chwilę ci zająć?

Jan już miał mu powiedzieć, co myśli o takiej propozycji, ale nie wiedzieć czemu, zgodził się. Gdy starzec wszedł już do środka, Nowak zerknął na zegarek i widząc, że chyba nie wyrobi się z modlitewnym harmonogramem, postanowił sobie, że jeśli jegomość spędzi tu więcej niż kwadrans, zostanie wyproszony z mieszkania.

Czas płynął. Okazało się, że przybysz był głodny i spragniony. Jan ze sztucznym uśmiechem na twarzy dał mu coś do picia i zjedzenia. Tak naprawdę jednak widząc, że minęła już prawie godzina, czuł, że w środku cały się gotuje.

Starzec jednak spokojnie snuł swoje opowieści – był bardzo serdecznym i czułym człowiekiem. Raz po raz zerkał na gospodarza, który po upływie dwóch i pół godziny nie siadał już, ale nerwowo chodził w tę i we w tę, coraz częściej patrząc na zegarek; nie próbował już nawet ukryć swoich nerwów i prawie nie odzywał się do przybysza, widząc, że dochodzi już 22:00. „Jeszcze poprosi mnie o nocleg...” – myślał sobie, a jego zdenerwowanie sięgało zenitu. Był przekonany, że jeśli jegomość za pięć minut nie opuści jego domu, zaraz eksploduje i ktoś pomyśli, że rozpoczęła się wojna światowa.

Wtem staruszek podniósł się i zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Janek chciał aż krzyknąć z radości, ale elementarna przyzwoitość nakazała mu się powstrzymać. Będąc już bardzo blisko drzwi starszy pan znienacka zapytał:

- Czy ty, drogi Janie, odnalazłeś już Boga w swoim wnętrzu?


Janka zdziwiło to pytanie, tym bardziej że do tej pory rozmawiali na zupełnie inne tematy. Z nieskrywaną ironią w głosie odpowiedział:

- Nie, jeszcze nie znalazłem, bo mam kilka modlitw do odmówienia, a czas leci...

Starzec popatrzył Jankowi w oczy, a ten poczuł się tak, jakby to ojciec spojrzał na syna z miłością myśląc, że ten kochany urwis tak mało rozumie.

Gdy tylko gość opuścił dom, Janek zerknął na zegarek i widząc 22:15, pobiegł prędko do pokoju. I zaczęło się: Nowak zaczął recytować formuły niemal bez wytchnienia. Niestety zbliżała się północ, a on jeszcze miał trochę przed sobą... Zdenerwowanie wzrastało, zegar tykał. Presja czasu powodowała, że niektóre formuły mieszały się Janowi i musiał po dwa, a nawet trzy razy powtarzać stosowne ustępy. Z zegarkiem w jednej ręce, a modlitewnikiem w drugiej, Janek cały zalany potem recytował modlitwy jedna po drugiej.

Nagle zegarek oznajmił północ. „Nie zdążyłem!!!” – Nowak zawył z bólu i w przypływie wielkiej żałości rzucił modlitewnik ze złością, a ten odbił się od ściany i wylądował na ziemi – kilka obrazków wyleciało, a również niektóre kartki poleciały w swoim kierunku.

Jan rozpłakał się nie na żarty. Czuł ogromny żal do siebie i gościa, że to wszystko przeszkodziło mu w „zaliczeniu” wszystkich modlitw. Na dodatek zaciągnął pewnie jeszcze wielki grzech – północ wszak minęła bezpowrotnie. Wreszcie zawołał do Pana: „Boże, ja już tak dłużej nie mogę! To mnie przerasta! Gdzie Ty jesteś, bo ja Cię tak naprawdę w ogóle nie czuję!”. Gdy tylko wypowiedział te słowa usłyszał Boży głos w sercu: „Janku drogi, nareszcie! Dopiero teraz odezwałeś się do Mnie jak dziecko do ukochanego tatusia. Wreszcie jakoś przebiłem się do Ciebie przez stertę formuł i modlitw, którą się zabarykadowałeś. Musiałem dopiero sam przyjść do Ciebie jako ten staruszek, bo inaczej zaliczyłbyś swoje formuły i zamiast zbliżyć się do Mnie trwałbyś w swojej pysze i dumie wzorowego katolika. Tak naprawdę zawsze byłeś blisko Mnie, bo wszelkie twoje modlitwy, prace i działania nie zostaną zapomniane, ale brakowało Ci najważniejszego – nie odnalazłeś Mnie w swoim sercu. Kocham Cię, moje dziecko, a Ty tylko odpowiadaj na Moją miłość, ale nie formalistycznie i lękliwie, lecz w pełnym zaufaniu i dziecięcej miłości”.

To wydarzenie zmieniło Janka. Nie od razu co prawda, ale dzień po dniu, Nowak uczył się zaufania względem Pana Boga, a czas spędzony na modlitwie, nie był już wypełniony formułami i lękiem, lecz pokojem ducha. Ku swojemu zaskoczeniu, Janek przestał być agresywny względem innych; zaczął mocniej kochać, a wtedy inni dostrzegając Boże działanie w nim, sami odnajdywali Boga we własnych sercach.


Może ta opowieść podobna jest do tej sprzed dwóch tygodni (#12 Pan Bóg nad wodą – opowieść wakacyjna). Nie jest ona w żadnym wypadku przeciwna długim modlitwom i płomiennej ewangelizacji. Wręcz przeciwnie – zachęca do tego, żeby modląc się i ewangelizując, wchodzić w coraz silniejszą więź z Panem, nie zapominając, że są one tylko środkiem, a cel jest jeden – Bóg. Poza tym nie chodzi o to, żeby rzucać modlitewnikiem w ścianę, ale czasami warto oprócz formuły modlitewnej powiedzieć Bogu tak zwyczajnie, po prostu – „Kocham Cię, Tatusiu”. I jeszcze jedna sprawa: ta opowieść nie ma za zadanie ośmieszyć tzw. religijność neurotyczną, której przykładem jest Janek Nowak (więcej w tej kwestii na stronie przyjacielemm.pl). Wielu ludzi „zalicza” modlitwy nie dlatego, że w jakikolwiek sposób Boga lekceważą lub im na Nim nie zależy. Nie o to chodzi! Tacy ludzie bardzo często są blisko Pana, ale na skutek nerwicy lękowej czy jakichś psychicznie uwarunkowanych zachowań obsesyjnych, nie potrafią pokochać Boga bez lęku i formalizmu. Myślę, że większość z nas w większym lub mniejszym stopniu zmaga się z jakąś postacią neurotyzmu, dlatego każdego dania starajmy się odkrywać Boga w modlitwie, a nie tylko w jej sztywnej formie. Albowiem, mówi Bóg, „chcę raczej miłosierdzia niż ofiary” (Mt 9,13).

Czy staram się wzorować na Maryi, która zawsze potrafiła odnaleźć Boga w swoim wnętrzu i „chowała wiernie wszystkie (…) wspomnienia w swym sercu” (Łk 2,51)?

PS. Zagadka dla dociekliwych i wiernych Czytelników Biblijnego Rabanu: Do czego nawiązuje tytuł powyższej opowieści? Piszcie w komentarzach!


Zapraszam już w środę na nasze ostatnie :( wakacyjne spotkanie tegoroczne. Pewnie napiszę też nieco o planach na powakacyjny czas. A jeśli Duch Święty zdecyduje, to może za rok będzie też seria Pan Bóg na wakacjach na bis :) Kto wie...

środa, 23 sierpnia 2017

#15 Pan Bóg we mnie

Szczerze mówiąc dzisiejszy wpis miał być poświęcony szukaniu Pana Boga w Internecie, na przeglądaniu którego też zapewne spędzamy miej lub więcej czasu w te wakacyjne dni i nie chodzi tu wcale tylko o gry komputerowe. Sierpień zbliża się jednak nieuchronnie ku końcowi, dlatego postanowiłem te dwa wpisy w tym tygodniu poświęcić na nieco inne zagadnienie. Jeśli chodzi o Internet, to nie jest niczym odkrywczym gdy powiem, że znajduje się tam bardzo wiele naprawdę interesujących treści, mogących pogłębić naszą wiarę. Przykładowo w zakładce Wokół Biblii zamieszczam treści szczególnie poświęcone Biblii i niezmiennie zachęcam Was do prezentowania tam swoich własnych godnych uwagi propozycji. Poza tym zawsze można poczytać posty na Biblijnym Rabanie i zachęcić do tego innych :) To reklama nie mojego bloga, ale Biblii, Słowa Bożego; nie pozwólmy, moi Drodzy, aby egzemplarze Biblii leżały sobie spokojnie, zakurzone i zapomniane, na domowych półkach. Do tego między innymi ma się przyczyniać nasze biblijne rabanowanie.

W trakcie naszych tegorocznych wakacyjnych wojaży w poszukiwaniu śladów Bożej obecności odwiedziliśmy wiele różnych miejsc. Jak zapewne pamiętacie, wyszliśmy od świątyni (#1 Pan Bóg w kościele), czyli Domu Pana Boga, a potem przemierzyliśmy m.in. góry, łąki, lasy, tereny położone nad wodą. Tak sobie myślę, że w obliczu kończących się pomału wakacji przyszedł czas na wyprawę zgoła odmienną od tamtych. Podczas gdy tam skupialiśmy się raczej na tym, co zewnętrzne (choć oczywiście staraliśmy się dotknąć głębi znaczeń i treści), dziś zapraszam na wędrówkę do własnego wnętrza, bo przecież tam także jest obecny prawdziwy Bóg. To także doskonała okazja, żeby poniekąd podsumować dotychczasowe poszukiwania, które ogniskując się wprawdzie na tym co zewnętrze, miały przede wszystkim tak naprawdę pomóc w odnalezieniu Pana Boga we własnym wnętrzu, a czasami to okazuje się najtrudniejsze...

Jeśli nasze wakacyjne wędrowanie pozwoliło Ci choć trochę stanąć w Bożej obecności w trakcie wakacyjnego wypoczynku, chwała Panu za to, że pomógł Tobie i mnie doświadczyć Siebie w pięknie przyrody, modlitwie, w drugim człowieku, a nade wszystko w Eucharystii. Poniższe słowa kieruję jednak szczególnie do tych, którzy może nie czują Boga w sercu; może nawet się starają, ale jakoś tak to wszystko nie przynosi zamierzonego efektu; może nie odkryli Stwórcy ani na górze, ani nad wodą, ani na łące, ani w lesie...

Jeśli Ty, droga Czytelniczko lub Ty, szanowny Czytelniku, masz właśnie takie poczucie bezsensu i pustki, Tobie dedykuję słowa św. Ojca Pio, zasłyszane niegdyś przeze mnie; będzie to parafraza: „Nie martw się i nie trap długim poszukiwaniem Boga; On jest przecież w Twoim wnętrzu”. To jest bardzo jasna wskazówka, gdzie najłatwiej, a z drugiej strony paradoksalnie najtrudniej znaleźć Boga.

Czasami zdarza się, że Boża obecność w człowieku jest do granic możliwości zamazana i prawie niedostrzegalna. Może nawet sumienie, Boży głos w sercu, już się całkiem rozregulowało. Ludzka dusza nierzadko jest takim wrakiem statku, który poobijał się, a w końcu rozbił na wzburzonych falach życia. Może Ty właśnie czujesz się jak statek, który lada moment się roztrzaska na drobne kawałki, a może nawet już się to stało i czujesz się jak taki wrak leżący na samym dnie.

Nie jestem żadnym teologiem ani nie kreuję się na specjalistę w tej materii i możecie mi wierzyć albo nie, ale jakoś tak czuję w sercu, że dopóki człowiek żyje, NIE JEST w stanie znaleźć się w sytuacji kompletnie rozbitego wraku; innymi słowy – nie ma takiej sytuacji, w której Pan nie mógłby cię wyprowadzić na spokojniejsze wody, choćbyś już był prawie na dnie... Może wydaje się to wbrew prawom fizyki, ale Bóg działa przede wszystkim w oparciu o prawo miłości.

Co w takiej sytuacji należy zrobić? Trzeba obudzić Jezusa, który może śpi w jakiejś „kajucie” na dnie Twojego serca i tylko czeka, kiedy wreszcie przestaniesz polegać tylko na sobie, a poprosisz właśnie Jego, aby uciszył burze Twojego życia.

A może trzeba niczym tonący św. Piotr zawołać: „Panie, ratuj mnie!” (Mt 14,30) i w ten sposób i tak na 100% zaprosić Jezusa do łodzi swojego życia, bo może do tej pory płynąłeś zdając się tylko na własne siły i tym samym nie dostrzegałeś w sobie Bożej obecności?


Czy przeczytałem już i tak na serio rozważyłem w kontekście własnego życia Mt 8,23-27 oraz Mt 14,22-32?

sobota, 19 sierpnia 2017

#14 Pan Bóg w lesie – opowieść wakacyjna

Gdy w lesie ciemno, a światła nie widać...


Jak tam spędzacie wakacje? Czy znaleźliście już ślady Bożej obecności w górach, nad wodą, na łące, na niebie i w innych miejscach? Podzielcie się proszę ze społecznością Biblijnego Rabanu Waszymi spostrzeżeniami w komentarzach lub świadectwach  Świadectwa. To na pewno ubogaci nas wszystkich i zachęci innych do poszukiwań. Jak zapewne pamiętacie, ostatnio wybraliśmy się do lasu (#13 Pan Bóg w lesie) w naszych wakacyjnych biblijnych wojażach; w związku z tym dzisiaj mam dla Was, Kochani, kolejną opowieść. Tak, zgadliście, tym razem dotyczy lasu :) Jednakże będzie to nieco inny las; nie ten materialny, z żywicy i kory, ale nieco bardziej symboliczny, co już po części zapowiedziano uprzednio.

Zanim opowieść, warto jeszcze przypomnieć, że trwamy w nowennie do Matki Bożej Częstochowskiej. I tutaj mała/wielka zapowiedź: 26 sierpnia pojawi się coś zupełnie nowego, częściowo na Biblijnym Rabanie, ale tylko częściowo. Na razie nie mogę nic więcej zdradzić. Proszę o cierpliwość ;)


Pewnego razu, gdzieś w Polsce, żył sobie pewien młody człowiek – Jan Kowalski. Ni wysoki, ni mały; ni gruby, ni chudy – ot, człowiek standardowy, typ przeciętny. Nie można było jednak podobnie powiedzieć o jego życiu wewnętrznym, o tym, co przeżywał. Od jakiegoś czasu, liczonego może w miesiącach, a najprawdopodobniej w latach, zmagał się z poważną depresją, na którą też ponurym cieniem kładły się inne dolegliwości natury psychiczno-duchowej. Nie będziemy tutaj rozwodzić się specjalnie nad przebogatym, aczkolwiek bardzo mrocznym, wnętrzem tego jegomościa. Trzeba by pewnie w tym celu spisać wiele arkuszy papieru, a może i uzbierałyby się pokaźne tomy.

Ów człowiek bardzo kochał Pana Boga i ustawicznie zanosił do Niego błagania o wyrwanie go z tego ciemnego lasu duszy, który zamiast przerzedzać się i ukazywać choćby w oddali, ale jakieś źródło nadziei, stawał się coraz gęstszy i zdawało się – nie ma najmniejszych szans wyjścia z tej paskudnej rzeczywistości.

Gdy od czasu do czasu ów człek słyszał lub był świadkiem czyjegoś uzdrowienia rodziła się w jego sercu potężna zazdrość. „Dlaczego Panie, uzdrawiasz innych, a na moje błagania nie odpowiadasz ani słowem” – żalił się Panu Bogu, coraz bardziej przygnębiony i sfrustrowany.

O dziwo, raz na jakiś czas Jankowi zdawało się, że pojawia się jakiś maleńki promyczek światła w tym jego lesie, ale zaraz za rogiem wpadał w taką gęstwinę, że ciemności egipskie przy nich jawiłyby się jak rozświetlony stadion piłkarski.

Pewnego razu przybyli nawet do Janka koledzy i koleżanki, w bardzo wakacyjnych, lajtowych nastrojach. Postanowili po jakimś czasie przerwy jeszcze raz pokusić się o wyciągnięcie Janka z domu. Proponowali mu eskapadę nad jezioro, aby nieco pobiwakować i poużywać lata. Ta sytuacja jeszcze mocniej przygniotła duszę, psychikę, ale i ciało biednego Kowalskiego. On ledwo trzymał się przy życiu, a oni proponują mu rozrywkę. W głębi duszy miał ochotę, ale nie mógł znieść ich radości i beztroskiego stylu bycia. Trzasnął drzwiami i resztkami sił zawył do Boga o ratunek.

Ratunek jednak nie nadchodził. Mijały dni, tygodnie, miesiące i lata. Janek, pomimo przeważających stanów ciemności ducha, trwał przy Bogu i to o dziwo, w głębokiej relacji. Zdarzały się przebłyski nadziei.

Gdy minął czas jego ziemskiego życia, stanął przed Panem Jezusem u bram Nieba. Poczuł się jakoś dziwnie, przyjemnie; to, co doskwierało mu cale życie, gdzieś zniknęło.

Początkowo Janek chciał poczynić kilka wyrzutów Panu Jezusowi, że Ten nie szczędził mu trudów i smutków w ciągu jego ziemskiego życia. Podczas gdy jedni niemal całe życie się bawili, żyli nawet dłużej od niego, inni znów odzyskiwali zdrowie, on ciągle zmagał się ze swoją niemocą. Janek w końcu podsumował swoje zarzuty:

- Nie mogłeś, Panie, jakoś mi tego oszczędzić?

Jezus patrzył na niego z wielką czułością i serdecznością; po chwili powiedział:

- Mogłem, ale wiedz, że w przeciwnym wypadku Twoja droga tutaj, do Nieba, byłaby o wiele, wiele trudniejsza. Chciałem Ci oszczędzić trudności, bo bardzo Mnie kochasz.

Janek zdziwił się niesłychanie i przypominał Jezusowi, że przecież chyba nikt nie miał tak trudnego życia; inni się bawili i używali, a on co, cierpiał i to jeszcze nierozumiany przez nikogo.

Jezus na te słowa przytulił Janka do Swojego Serca i z wielką miłością odpowiedział:

- Janku drogi, uwierz Mi, że droga do Nieba bardzo wielu tych, którzy za życia nie cierpieli lub cierpieli mało czy to fizycznie, czy psychicznie, czy wreszcie duchowo, stała się bardzo, ale to bardzo długa. O takie dusze muszę nieraz wiele walczyć i potrzeba wiele Mojego Miłosierdzia, aby ustrzec je przed piekłem. Jakże Mi smutno, że muszą oni wypłacać się Mojej sprawiedliwości nieraz przez setki lat w czyśćcu, ale to i tak jest dobrze, bo największą tragedią dla Mnie jest to, gdy nieraz takie dusze prawie do samego końca i jeszcze po śmierci Mnie odrzucają... Między innymi dzięki Tobie, kochane dziecko, wiele takich dusz zwróciło się do Mego Miłosierdzia. To Twoje cierpienia w dużej mierze przyczyniły się do ich ratunku.

I dopiero teraz zauważył Janek rzesze ludzi zbawionych, których częstokroć ratowało Jankowe poświęcenie.

Potem Pan pokazał Kowalskiemu czyściec i ludzi, którzy tam bardzo cierpieli. Jan rozpoznał nawet kilka osób z tej grupy, która wtedy zapraszała go na wakacyjne używanie. Okazało się, że między innymi przez straszne rzeczy, których się wtedy dopuścili, musieli teraz wiele cierpieć.

Jankowi popłynęły łzy po policzkach. Jezus powiedział:

- Wierz Mi, dziecko, że gdyby wszystkie te dusze w czyśćcu miały możliwość przeżyć życie jeszcze raz, wybraliby bez wahania Twoje życie, bo to, co teraz cierpią, jest wielokroć straszniejsze niż to, co Ty za życia przeżywałeś.

Janek wstawiał się za biednymi duszami, a Pan zapewnił go, że miłe Mu były, są i będę jego modlitwy, i że przyczyniają się one do dobra i skrócenia męki cierpiących.

Po chwili Jezus objął Janka za ramię i ukazując mu drzwi do Nieba, tam go poprowadził. Janek spotkał się też z Matką Bożą, aniołami i świętymi, a jego radość i pokój serca były bez granic. Po prostu był w Niebie.


Ta opowieść nie jest o tym, że nie trzeba prosić Boga o uzdrowienie swoje i innych – trzeba i to nieustannie, bo nigdy nie znamy w takiej sytuacji Bożej woli; być może Pan chce Ciebie obdarzyć uzdrowieniem już tu na ziemi. Ta opowieść nie jest też o tym, że zdrowie i powodzenie tu na ziemi, są prostą drogą do potępienia, choć faktem jest, że czasami mogą znacznie utrudnić zbawienie... Ta opowieść wreszcie nie jest przeciwna rozrywce, która odpowiednio przeżywana jest bardzo potrzebna w życiu człowieka.

Ta opowieść jest jednak o tym, że Pan Bóg wie co jest dla nas najlepsze i o to, najpewniej, trzeba Go zawsze prosić w pierwszej kolejności. Może takimi słowami: „Panie, prowadź mnie tak, żebym dostał się do Nieba. Nie zapominaj też o innych.” – Czy Pan może nie wysłuchać takiej, pełnej ufności modlitwy?



Czy ufam Bogu mimo wszystko?

środa, 16 sierpnia 2017

#13 Pan Bóg w lesie

W okresie wakacji odwiedziliśmy już kilka miejsc, gdzie szukaliśmy śladów obecności Pana Boga. Jeśli nie zapoznaliście się jeszcze z poprzednimi wpisami z serii Pan Bóg na wakacjach, zapraszam serdecznie do lektury – Lista postów z serii Pan Bóg na wakacjach.

Chciałbym, abyśmy dzisiaj wybrali się do lasu. Często odwiedzamy to miejsce wędrując za grzybami, poziomkami, drewnem (oby własnym...) i wieloma innymi, mniej lub bardziej ważnymi, sprawami. Niejednokrotnie udajemy się tam w celach rekreacyjnych, czemu przede wszystkim służy błogi czas wakacji. A czy wtedy pomyślimy czasem o Panu Bogu? Myślę, że las to wprost wymarzone miejsce do takich wojaży i choćby krótkiej refleksji na temat Stwórcy.

Warto w tym miejscu przywołać fragment Księgi Proroka Barucha, który według mnie znakomicie wprowadzi nas w leśny nastrój i pozwoli spojrzeć na to szczególne miejsce jakim jest las z biblijnej perspektywy. Oto Baruch mówi: „Albowiem postanowił Bóg zniżyć każdą górę wysoką, pagórki odwieczne, doły zasypać do zrównania z ziemią, aby bezpiecznie mógł kroczyć Izrael w chwale Pana. Na rozkaz Pana LASY i drzewa pachnące ocieniać będą Izraela. Z radością bowiem poprowadzi Bóg Izraela do światła swej chwały z właściwą sobie sprawiedliwością i miłosierdziem” (Ba 5,7-9). Co szczególnego możemy wyłuskać z tego cytatu? Zapewne wiele kwestii, ale ja chciałbym zwrócić uwagę szczególnie na dwie.

Po pierwsze, w zrozumieniu i odczuciu namiastki tego, o czym pisze prorok, pomóc może nam wizyta w lesie w trakcie jakiegoś wyjątkowo upalnego dnia. Czyż nie jest przyjemnie ochłodzić się wśród drzew, które chronią skronie przed palącym słońcem? Myślę, że odpowiedź nasuwa się sama...

Po drugie, z powyższego fragmentu Księgi Barucha płynie niezwykle mocne zapewnienie, że Pan Bóg zrobi wszystko, żeby nas poprowadzić ku Sobie. Widzimy tę myśl obrazowo ukazaną w regulowaniu przez Pana Boga terenu, po którym stąpa Izrael. Będąc w lesie i oddychając świeżym powietrzem warto chyba o tym nieco porozmyślać. Pan nie tylko daje nam las, gdzie możemy odpocząć lub skorzystać z dobrodziejstw tam się znajdujących, ale troszczy się o nas i nasze dusze, aby nie dosięgły nas palące płomienie piekła. Las możemy zatem w tym kontekście postrzegać jako symbol łaski uświęcającej.

Przyjrzyjmy się teraz innemu „lasowi”, a mówiąc precyzyjniej – „dżungli”. Nie chodzi mi tutaj o taką typową dżunglę z Afryki czy Amazonii, ale o... miejską dżunglę. Zajmiemy się zatem teraz lasem w nieco mniej pozytywnym znaczeniu niż miało to miejsc w akapitach wcześniejszych. Na pewno wielu z nas spędza wakacje z konieczności czy nie, ale jednak, w mieście. Niestety, z całym szacunkiem dla miast, często życie w nich preferowane i promowane można odnieść do biblijnego określenia światowości, czyli tego co raczej Boże nie jest. Oczywiście proszę mnie źle nie zrozumieć, bo i na wsiach nie zawsze panuje rajski klimat, a i miasta bardzo często są siedliskami tego co piękne i szlachetne, ale nie uogólniając trzeba jasno przyznać, że nietrudno w niektórych z nich zetknąć się ze znamionami zła, grzechu, ułudy i marności, przynajmniej na niektórych ulicach i w pewnych dzielnicach.

Głośne i kolorystycznie wrzaskliwe reklamy nierzadko przypominają leśne muchomory, które choć z zewnątrz piękne i kropkowane, nie zwiastują niczego dobrego. Trzeba mieć dobrze nastawiony zmysł marketingowy, aby wybrać szlachetne „prawdziwki”. Nieuważna osoba, wędrująca szczególnie nocną porą w szemranych środowiskach ulic i dzielnic o złej reputacji, łatwo może złapać „kleszcza”, z którego w niedalekiej przyszłości może rozwinąć się poważna „borelioza” zła, oszustw i przestępczości. Może zdarzyć się i tak, że pęd za karierą i rzekomą łatwością miejskiego życia, a nawet pierwsze sukcesy przysłonią fakt, że człowiek wspiął się na wysokie drzewo, ale jednak siedzi na cienkiej gałęzi...

Rzecz jasna to, że w lesie można zetknąć się z muchomorem, kleszczem czy spaść z wysokiego drzewa, wcale nie oznacza, że las jest fe – brzydki i niebezpieczny. Trzeba tylko być ostrożnym. Podobnie jest z miastami i wioskami oraz generalnie większością miejsc na ziemi. Mimo niebezpieczeństw to wspaniałe miejsca na spędzenie wakacji i generalnie do życia.

Na dziś to tyle, ale już w najbliższą sobotę w opowieści wakacyjnej dotknę jeszcze jednej, symbolicznej wymowy lasu. Zapraszam do lektury!


Czy w lesie mojego życia odkryłem już Pana Boga?

sobota, 12 sierpnia 2017

#12 Pan Bóg nad wodą – opowieść wakacyjna

Historia pewnej niewiasty


Czas szybko biegnie i wakacje (stety niestety) też... Już 12 sierpnia i zarazem 12 wpis z naszej wakacyjnej serii. W poprzednim wpisie, jak wiemy (a Tych, którzy nie wiedzą do niego odsyłam - #11 Pan Bóg nad wodą), wybraliśmy się nad wodę, aby tam poszukać Pana Boga i troszkę poszperać po Biblii za wskazaniami, jak szukać Stwórcy, powiedzmy, w wodnej rzeczywistości. Teraz gorąco zachęcam do zapoznania się z opowieścią wakacyjną, nawiązującą tym razem oczywiście do wody. Będzie trochę o pielgrzymowaniu, a to dobrze się składa, bo przecież mamy miesiąc ku temu szczególny. Nie jest to historia prawdziwa, ale można chyba powiedzieć, że oparta na faktach. Zresztą zobaczycie sami.

Dość wstępów, czas na gawędę!


Wiele lat temu, w pewnej polskiej miejscowości żyła bardzo pobożna kobieta. Generalnie cała osada odznaczała się głęboką wiarą i oddaniem Panu Bogu. Wspomniana niewiasta miała nie tylko dość poważne problemy zdrowotne, ale także doskwierał jej pewien problem z religijnością, ale to okaże się później.

Kobiecina co roku udawała się na kilkudniowy odpust do oddalonego około 15 kilometrów sanktuarium. Szła zazwyczaj z małą grupką pątników. Pytana przez innych o przyczynę jej tak wielkiej gorliwości i niezłomności w pielgrzymowaniu niezmiennie odpowiadała:

- Idę zaczerpnąć świętej wody z tego słynnego źródełka. Ta woda posiada jakąś tajemną moc i jest podobno cudowna. Wierzę, że mnie uleczy.

Raz po raz ktoś ironizował w rozmowie z nią wskazując na to, że kobieta chodzi na odpusty rok w rok i jakoś chyba nic się nie poprawia w jej zdrowiu. Ona sfrustrowana odpowiadała, że i tak wierzy w magiczną moc uzdrawiającej wody.

Również i tego roku pobożna niewiasta po przybyciu do sanktuarium pobiegła co prędzej do cudownego źródełka, aby naczerpać jak najwięcej wody. Każdego dnia odpustu zaopatrywała się w dwie lub trzy butelki wody i spędzając noc w domu pielgrzyma nacierała bolące miejsca uzdrawiającą cieczą.

Pod koniec tygodniowego odpustu jacyś młodzi pielgrzymi, którzy przybyli do sanktuarium w jej grupie, widząc bezowocność zabiegów kobiety, która poprzedniego dnia naczerpała już aż sześć butelek wody święconej, a ciągle z jej zdrowiem nie było ani trochę lepiej, wpadli na paskudny pomysł, aby zrobić jej psikusa. Poszli do pierwszego lepszego kranu ze zwykłą wodą, naczerpali osiem (!) butelek i nie mogąc powstrzymać śmiechu, wręczyli jej z możliwie najbardziej poważnymi minami, zapewniając, że chcieli jej pomóc i specjalnie dla niej przynieśli „święconej” wody, żeby ona nie musiała się męczyć.

Wieczorem przedostatniego dnia odpustu niewiasta jak zwykle w swoim pokoju nacierała bolące plecy i nogi wodą „święconą”. Coś jej jednak w sercu nakazało, aby wylała prawie wszystką wodę, zostawiając sobie jedynie kilka kropli. Rozzłościła się na siebie, że tak „niepobożnie” jej się pomyślało, ale ta myśl nie ustępowała, aż w końcu niewiasta ze złością opróżniła na dworze butelki. Widząc jedynie kilka kropel na dnie jednej z nich, zastosowała je jak każdego dnia.

O dziwo, poczuła jakieś mrowienie i uczucie ciepła na plecach i nogach. Bała się wyprostować i zrobić kilka pewnych kroków (do tej pory chodziła zgarbiona i bardzo ociężale). Gdy jednak znów na skutek jakiegoś wewnętrznego przynaglenia odważyła się to uczynić, nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Czuła, jakby ponownie się narodziła i nie odczuwała już żadnego bólu. Już miała pobiec do przyjaciółek pochwalić się tą łaską, gdy wtem stanął przy niej jakiś młodzieniec w bieli, wyglądający na anioła. Kobieta przestraszyła się i padła na ziemię.

Nieznajomy zapytał:

- Czyż wiesz, Komu zawdzięczasz to uzdrowienie?

Ona ochłonąwszy nieco i rozpoznawszy w przybyszu anioła odrzekła w miarę pewnym głosem:

- Oj, tak, wiem, Panie! To ta woda święcona, cudowna, sprawiła ten cud!

Anioł uśmiechnął się z politowaniem i miłością niczym ojciec z małej córeczki, która zaliczyła jakąś prostą wpadkę. Potem powiedział:

- Myślisz, że ta kranówka mogła ci przywrócić zdrowie?

Ona z wielkim oburzeniem i niesmakiem z powodu tego, że święty anioł jest w jej opinii tak „nierozumny”, poczęła mu tłumaczyć i opowiadać o sanktuarium, o swoim pielgrzymowaniu, a nade wszystko o cudownym źródełku.

Wtem wlał w jej serce zrozumienie i poznała przekręt młodych z jej parafii. Ręce jej opadły, bo wprost w jej religijności neurotycznej nie chciało się pomieścić przekonanie o tym, że to była tylko zwykła kranówa. W tym momencie całe swoje żale wylała na żartownisiów, ale przerwał je anioł słowami:

- Może to i żartownisie w sprawach, w których nie powinni sobie żartować, ale z tego ich czynu, Pan wyprowadził dobro, aby cię przekonać, że to nie woda uzdrawia, ale Bóg, który hojnie odpowiada na pełne wiary oddanie się człowieka.

Ona zastanowiła się chwilę, po czym rzekła:

- Trochę rozumiem, ale nie wszystko... Czyli w takim razie całe to pielgrzymowanie i woda święcona są bez sensu? To po co w ogóle księża dopuszczają do tego źródełka, skoro woda z kranu nawet wystarczy?

Z wielką czułością anioł jej odpowiedział:

- Panu Bogu i Matce Najświętszej bardzo podoba się twoje i innych pielgrzymowanie. Co do wody święconej to jest ona wielkim darem, błogosławieństwem i niejako widzialnym wyrazem Bożej łaski. Trzeba jednak najpierw zaufać Bogu, a wtedy stosowanie wody święconej ma wielki sens i jest czymś naprawdę chwalebnym. Bez prawdziwej wiary nawet cysterna wody święconej staje się jakby czystą kranówką, a dzięki wierze, nawet z pomocą jednej kropelki Pan może zdziałać wielkie cuda.

To powiedziawszy anioł zniknął, a kobieta pomodliła się chwilę i poszła się zdrzemnąć. Nazajutrz opowiedziała innym o tym co zaszło. Nie mogli wprost uwierzyć. Szczególnie podziękowała młodym ludziom, którzy zrobili jej psikusa. To oni chyba byli najbardziej oszołomieni tym wszystkim. Gdybyśmy tylko mogli zobaczyć ich miny...

Nasza niewiasta również i w następnych latach sumiennie i gorliwie pielgrzymowała. Zdrowie jej służyło i nieraz szła szybciej niż o wiele młodsi towarzysze. Jednakże gdy wchodziła do sanktuarium nie dreptała już gorączkowo naczerpać wody ze źródełka, ale dziękowała i witała się najpierw z Panem i Maryją. Dopiero potem szła po wodę i stosowała tylko kilka kropli, ale z taką wiarą i miłością, że czuła Boga namacalnie w swoim sercu, który obdarzał ją wieloma łaskami.


Komu bardziej ufam: Panu Bogu czy materii widzialnej?

Podobne zagadnienia znalazły się w dawniejszym wpisie, pierwszym z serii Pochylmy się nad... – Ufamy bardziej Bogu Osobowemu czy przedmiotowi?. Kto jeszcze nie czytał, gorąco zachęcam, aby to uczynić.

A tymczasem dzięki za dzisiaj i mam nadzieję spotkać Was na Biblijnym Rabanie przy okazji następnego wpisu. Oczywiście możecie wpadać tu tak często, jak tylko chcecie :)

środa, 9 sierpnia 2017

#11 Pan Bóg nad wodą

We wpisie poświęconym szukaniu Pana Boga na łące (#9 Pan Bóg na łące) powiedzieliśmy sobie, że słowo „łąka” występuje 6 razy w Piśmie Świętym. Oczywiście ja nie wertowałem Biblii stronica po stronicy, aby wyszukać wszystkie łąki; skorzystałem z opracowania, które specjalista w tej dziedzinie i fachowiec przygotował dla nas, a które zwie się konkordancją. Zainteresowanych tym tajemniczo brzmiącym, solidnych rozmiarów dokumentem odsyłam do Wokół Biblii.

O ile łąki nie są zbyt liczne w Biblii (rzecz jasna z językowego punktu widzenia), o tyle słowo klucz na dzisiaj – woda – obficie płynie z kart Pisma Świętego. Wspomniana konkordancja podaje, że znajdziemy aż 671 (!) fragmentów, gdzie to słowo występuje. Dowodzi to poniekąd niezwykle bogatej symboliki, jaką posiada woda. Nie mam zamiaru w wakacje katować Was tego typu teoretycznymi informacjami; wszak nie wypada. W związku z tym plecak na ramię, dobre buty na nogi i ruszamy, poszukać Pana Boga tym razem nad wodą ogólnie rozumianą – wielu z nas przecież spędza wakacyjne dni nad morzem, jeziorem, rzeką, może stawem czy strumykiem. Wiele jest opcji, ale wszędzie można spotkać Boga Jedynego w Trójcy Przenajświętszej.

Skoro mowa o spotkaniu z Panem nad wodą nie wiem jak Wam, ale mnie od razu przychodzi do głowy kilka szczególnych miejsc w Ewangeliach. Można tu wspomnieć chociażby chrzest Jezusa w rzece Jordan; spotkanie Mistrza z rybakami, którzy potem zostali Apostołami; burzę na morzu, którego spienione fale Pan uciszył i wiele innych, mniej lub bardziej znanych. Mnie jednak wyjątkowo porusza zdarzenie powszechnie znane, ale jakże wymowne w kontekście tematyki, którą się dziś zajmujemy. Chodzi o 4 rozdział Ewangelii wg św. Jana.

Jest tam mowa o nietypowym spotkaniu. Nie będę szczegółowo opisywał tej perykopy; dla przypomnienia odsyłam do lektury czwartej Ewangelii. Postawmy siebie na miejscu owej Samarytanki, która przyszła do studni, aby naczerpać wody. A może jest nawet tak, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardziej do niej podobni niż nam się wydaje? Może być wszakże tak, iż na skutek naszych własnych błędnych decyzji z przeszłości, własnego wyboru lub na skutek potępiających opinii innych osób, staliśmy się taką Samarytanką. W oczach tych rzekomo superpobożnych i arcyporządnych chrześcijan nie zasługujemy choćby na najmniejszy gest życzliwości (zachęcam do poczytania więcej w tej tematyce np. we wpisie Zły święty" i dobry łotr). I tak sobie żyjemy z piętnem naszej przeszłości lub nawet co gorsza, naznaczeni obecnym grzechem, z którym nie chcemy zerwać.

Pewnego dnia ni stąd, ni zowąd napotykamy na drodze naszego życia Kogoś, Kogo najmniej lub w ogóle nie spodziewaliśmy się spotkać. Skoro ludzie nas nienawidzą albo nawet my sami już siebie mamy dość, co w takim razie On – Święty i Nieskończony – może chcieć od nas?

Biblia mówi, że przed spotkaniem z kobietą samarytańską „Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni” (J 4,6). Tak sobie myślę, że to fizyczne zmęczenie Jezusa nie jest tutaj kluczowe. Tekst natchniony chce prawdopodobnie nakierować naszą uwagę na to, że Bóg robi co może, ile się da, żeby tylko odszukać zbłąkane dusze, które dobrowolnie czy też nie, ale dawno już znalazły się w swojej „Samarii”, odrzucone przez wszystkich i zepchnięte w niepamięć. I skoro tylko Pan napotyka taką „Samarytankę” prosi: „Daj Mi pić!” (J 4,7). Innymi słowy: zaspokój moje pragnienie Ciebie, twojej duszy, twojej miłości, ukochana córko, umiłowany synu! Czyż nie takie pragnienie miał na myśli Jezus, wisząc na krzyżu... (por. J 19,28). Podobnie możemy sparafrazować odpowiedź ewangelicznej Samarytanki: „Jakżeż Ty będąc Bogiem, prosisz mnie, najgorszą grzesznicę/najgorszego grzesznika, bym Ci dała/dał się napić” (par. J 4,9)? Mistrz w wierszu 10 wspomina o wodzie żywej i jego marzeniem jest, aby „Samarytanka” (grzesznica, grzesznik) poprosiła o taką wodę. Myślę, że skoro Jezus prosząc o wodę, może mieć na myśli pragnienie miłości ze strony człowieka, to w takim układzie wodą żywą będzie Boża Miłość, nieskończona i pełna. A zatem Jezus prosi o niewiele, o mały gest miłości, a daje wszystko, tę wielką Miłość. Czyż to nie piękne?

„Panie, nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka” (J 4,11) – tymi słowami zwróciła się następnie kobieta do Pana. Może w nas – niegodnych i poranionych – na skutek niespodziewanego spotkania z Jezusem rodzi się podobne pytania: Panie, studnia mojego życia, mojej nędzy, rozpaczy i upodlenia, mojego grzechu jest głęboka. Jakże więc poradzisz sobie z moją słabością i bezsensem życia? Czy nawet Ty jesteś w stanie naczerpać ze mnie wody miłości, skoro nikt mnie nie kocha ani ja siebie już nie kocham? Kobieta usłyszała odpowiedź Jezusa: „Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu” (J 4,13-14). Spróbujmy te słowa odczytać symbolicznie: Każdy, kto żyje tylko według ziemskich miłostek, namiętności i pożądliwości, znów będzie pragnął. Kto zaś przyjmie moją Miłość, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz owa Miłość, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu”. Czyż w takiej interpretacji nie ma ziarenka prawdy?

Wiemy, że w pewnym momencie Jezus wydał Samarytance niewygodne polecenie: „Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj!” (J 4,16). Okazało się, że kobieta miała już pięciu mężów, a obecny tak naprawdę nie był jej. Mniej lub bardziej świadomie Samarytanka przyznała się do prawdy. Czego nas uczy ten epizod? Myślę, że uczy nas odpowiedzi na Bożą Miłość. Owa Miłość jest bezwarunkowa i darmowa, lecz aby przemieniała nasze życie, musimy oddać Panu nasze grzechy i słabości, otwierając się na Boże Miłosierdzie i przebaczenie. Nie może to być coś w rodzaju: „Boże, ja to jestem skończony grzesznik i nie wierzę, że Ty możesz coś dobrego jeszcze ze mną zrobić” (postawa zakrawająca na grzech przeciwko Duchowi Świętemu...). Tu potrzeba innej postawy: „Boże, wiem, że jestem słabym grzesznikiem i nie umiem prawdziwie kochać, ale oddaję Tobie moją słabość i ufam w Twoją Miłość; otwieram się na nią bezgranicznie”.

Warto zatem, abyśmy przebywając w trakcie wakacji nad wodą pomyśleli, jak to jest w naszym życiu. A jeśli jesteśmy taką „Samarytanką” może warto wybrać się do jakiejś duchowej „studni”, gdzie najprawdopodobniej Jezus już czeka na najmniejszy gest dobrej woli z naszej strony.

Gdy Mistrz kończył tę niezwykłą rozmowę, wrócili Apostołowie (poszli bowiem zakupić żywności) i zachęcali Go do jedzenia. Zmęczony Jezus, i zapewne po ludzku też głodny, udziela im zaskakującej odpowiedzi: „Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło” (J 4,34). Jakże nie odpowiedzieć na Miłość Boga, który niczego tak nie pragnie jak zbawienia człowieka, co jest podstawą i najgłębszym pragnieniem Stwórcy?


Czy pamiętam, że Jezus może zamienić wodę mojej niedoskonałej miłości w wino prawdziwej Bożej Miłości, jeśli tylko mu zaufam?

sobota, 5 sierpnia 2017

#10 Pan Bóg na łące – opowieść wakacyjna

Ojciec i syn


Wyobraźmy sobie teraz, że leżymy lub siedzimy na łące, wśród pachnących kwiatów i bujnej zieleni. Gdzieś tam brzęczą muchy, tu i ówdzie krząta się mała pszczółka (spokojnie, nie będzie kąsać :) Dobrze wiem, że dla alergików takie otoczenie nie jest szczytem marzeń, ale na tej łące nic nam nie grozi :)

W takiej sielskiej scenerii poszukajmy znów Pana Boga słuchając kolejnej wakacyjnej opowieści. A może jeszcze nie czytaliście poprzednich i nie wiecie, o czym jest ten cykl. Serdecznie zapraszam do wpisu wprowadzającego #0 (słowo wprowadzające do cyklu) Pan Bóg na wakacjach.


Pewnego razu, bardzo dawno temu, chyba gdzieś za górami, lasami i dolinami (których jak wiemy było po siedem :) w pewnym dworze żyli sobie ojciec i syn. Któregoś dnia tata przywołał syna i powiedział:

- Bardzo cię szanuję i kocham. Nie jesteś już małym chłopcem. Pragnę obdarować cię tą piękną łąką nad rzeką.

Syn bardzo się zdziwił i zmieszał na te słowa. Był jeszcze mimo wszystko bardzo młody i nie zdążył niczym się wsławić, żeby zasłużyć na tak wielki gest i zaufanie ze strony ojca. Wszak owa łąka była bardzo rozległa i cudnej urody; należała do najlepszych ziem ojca. Tata, widząc to, rzekł z czułością:

- Dlaczego się niepokoisz i zamartwiasz? Wierzę, że dasz sobie radę w jej utrzymaniu. Mimo młodego wieku jesteś zdolny i ufam ci. Gdybyś nawet miał jakieś problemy nie wahaj się mi o tym powiedzieć, a ja przyjdę ci z niezbędną pomocą, jeżeli tylko będziesz chciał.

Syn pokrzepiony słowami taty uściskał go i poszedł objąć darowaną mu łąkę w posiadanie. Pierwsze zakłopotanie ustąpiło miejsca zachwytowi i dumie. Jakiś czas potem młodzieniec założył własną rodzinę, dorobił się własnych sług i z coraz większym rozmachem uprawiał łąkę. Część wykorzystywał na pole; zbierał obfite plony. I tak została duża część terenów zielonych, które służyły turystom i przyjaciołom jako miejsce spotkań, zabaw i rozrywek.

Z biegiem lat syn stał się naprawdę bogaty. Ze swojego solidnego, nowoczesnego gospodarstwa czerpał wielkie pożytki. Stopniowo jednak popadał w pychę i coraz bardziej zaniedbywał relacje z ojcem, który go odwiedzał i pytał czy przypadkiem nie potrzebuje w czymś jego pomocy. Doszło nawet do tego, że w końcu syn nakrzyczał na tatę i surowo zakazał mu odwiedzin. Ojciec czekał chwilę licząc na zmianę zdania syna, ale ten był nieugięty. Starszy już tata ze łzami w oczach odszedł do siebie. Nie zapomniał jednak o synu, ale co jakiś czas przechadzał się w oddali i doglądał, jak mu się powodzi.

Jego smutek stał się jeszcze większy, gdy dostrzegał coraz bardziej niepokojące sygnały, które dochodziły z gospodarstwa syna: regularnie koszona niegdyś łąka pokrywała się częściej paskudnymi chwastami; liczne maszyny, służące do pracy w gospodarstwie niszczały i więcej czasu leżały odłogiem. Podobno nawet z powodu częstych kłótni syna opuściła jego żona, zabierając z sobą dzieci. Stary ojciec dowiedział się od jakichś ludzi, że syn często sięga po alkohol i zaniedbuje obowiązki, trwoniąc tym samym wielki majątek, na który ciężko zapracował.

Ojciec wybrał się nawet do syna, ale ten poszczuł go psami. Potem ukradkiem wysyłał różnych ludzi, ale syn nikogo nie chciał nawet wysłuchać i traktował podobnie jak ojca – sforą groźnych psów.

Pewnej nocy stary ojciec zbudził się zalany potem; nagle jego ojcowskie serce i jakieś krzyki nakazały mu wyjść na zewnątrz. To, co tam zobaczył, do głębi przeszyło jego wnętrze - oto gospodarstwo syna trawił wielki ogień i jacyś ludzie uwijali się przy jego gaszeniu. Ojciec pobiegł na miejsce, ale jak się okazało, niewiele już udało się uratować. Widząc ojca, syn wpadł w wielki gniew i krzyczał wniebogłosy, aby ten dał mu święty spokój.

Nazajutrz wszystko umilkło. Dawne, świetnie prosperujące gospodarstwo syna, składało się już teraz z resztek poopalanych belek drewna, zwęglonych maszyn i wielkich połaci ziemi, które nie przypominały w niczym pięknych niegdyś dworskich łąk. Wśród tego wszystkiego na jakimś kawałku spopielonego drewna siedział syn. Opuszczony przez wszystkich, głośno płakał, wtuliwszy twarz w dłonie. Gdzieś w głębi duszy myślał sobie, że to wszystko jego wina, że był kimś, a teraz jest skończonym bankrutem. Prawdopodobnie jakiś nieuważnie i nieodpowiedzialnie wyrzucony w kąt papieros w trakcie mocno zakrapianej wszelakimi trunkami imprezy był przyczyną całego nieszczęścia. Myślał sobie też, że może poprosi teraz o pomoc ojca; bardzo było mu głupio z powodu tego, co się stało. Jakiekolwiek nadzieje zaprzeczył jednak w słowach, które sam do siebie głośno wypowiedział:

- Nawet sobie o tym nie myśl! Tyle razy szczułeś ojca psami, a teraz chcesz od niego pomocy?! – to powiedział i rozpłakał się jak człowiek pogrążony w odmętach największej rozpaczy.

Wtem usłyszał obok siebie znajomo brzmiący głos.

- A skąd wiesz, że ojciec ci nie pomoże? – To był jego tata, który stał przy nim i patrzył wzrokiem smutnym, ale przepełnionym miłością i czułością aż po brzegi.

Wtem syn wstał i rzucił się tacie na szyję. Wzajemnym szlochom nie było końca.

Gdy tak płakali nagle ojciec powiedział do syna, wskazując na pewne miejsce na dawnej łące:

- Popatrz na tamto miejsce.

Syn skierował wzrok we wskazanym kierunku i zobaczył malutką, zieloną trawkę, która nieśmiało, zachęcana przez promienie słońca, wznosiła swój wątły jeszcze tułów nad spaloną ogniem ziemię. Ten widok rozczulił obu, a jednocześnie wlał nadzieję w serce syna, że za jakiś czas, może tu znów wyrosnąć przepiękna łąka.

Jak się okazało istotnie za jakiś czas pojawiało się coraz więcej zieleni. Ojciec pomagał synowi w odbudowie tego co strawił ogień. Zachęcił go nawet do odbudowy relacji z rodziną, co skończyło się szczęśliwie – żona powróciła z dziećmi do domu. Po pewnym czasie nie było już właściwie śladu po tragedii, a gospodarstwo syna znów zaczynało coraz lepiej prosperować. Teraz jednak syn sięgał już często po rady ojca, choć oczywiście rządził i działał samodzielnie na swoim polu i na swojej łące. Był pewien, że w każdej chwili może liczyć na pomoc i dobre słowo taty. A psami szczuł już tylko od czasu do czasu samotnego wilka, który próbował się zakraść po jego owce.


Czy pamiętam, że nawet w obliczu kompletnie przegranego życia mogę liczyć na pomoc kochającego mnie bez reszty Ojca Niebieskiego, którego może już dawno „poszczułem psami” mojego egoizmu i zatwardziałości serca?

środa, 2 sierpnia 2017

#9 Pan Bóg na łące

„Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną (...), do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych” – chyba niewielu jest w Polsce takich, którzy przynajmniej nie słyszeliby tych słów. Myślę jednak, że większość z nas choćby intuicyjnie łączy ten tekst z „Panem Tadeuszem” Adama Mickiewicza i robi to słusznie; wszak zacytowałem przed chwilą fragment arcysłynnej inwokacji naszej epopei narodowej.

Wydaje mi się, że owo przenoszenie duszy utęsknionej na łąki zielone to doskonała podstawa dla naszej kolejnej wakacyjnej wyprawy w poszukiwaniu śladów Pana Boga. Tym razem wybierzemy się właśnie na łąkę. Niekoniecznie musimy dostać się hen nad Niemen, ale wystarczy mała wycieczka na pobliską łąkę, która może się okazać wcale nie gorsza od tych „szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych”.

Jak wiemy łąki porastają wzgórza i doliny, w lesie mogą tworzyć polany, czyli tereny pozbawione drzew i porośnięte trawą w obrębie lasu. Nasze życie może nieraz przypominać pobyt na pięknej łące gdzieś na wzgórzu, porośniętej cudnymi, pachnącymi kwiatami. Wtedy serce aż rwie się w stronę Pana Boga, zdajemy się go namacalnie doświadczać w naszej codzienności, przemawiającego poprzez swoje stworzenia. Jednakże czasami możemy się czuć zgoła odmiennie, niczym życiowi rozbitkowie, leżący gdzieś w dolinie na jakiejś paskudnej łące, na samym dnie życia, pośród bardzo skąpo rosnących traw i chwastów, a może nawet ta łąka nie przypomina już samej siebie, lecz jest zwyczajnym pustkowiem. I co wtedy, jak w takiej sytuacji doświadczyć Bożej obecności?

Przede wszystkim musimy pamiętać, że sami raczej nie podołamy wyzwaniu, jakim jest wydostanie się z tego paskudnego położenia. Trzeba nam wówczas zaprosić do naszego życia Pana, który jest Dobrym Pasterzem i zaprowadzi nas na zielone pastwiska, gdzie będziemy mogli paść się do woli, bezpieczni u Jego boku. O tym mówi jeden z najsłynniejszych psalmów oznaczony numerem 23 (por. Ps 23(22)).

Biblijna konkordancja (alfabetyczny spis, np. wyrazów, obecnych w Biblii), czyli bardzo, ale to bardzo obfita w stronice księga (ta, z której ja korzystałem pod redakcją ks. J. Flisa (wyd. Vocatio) ma ponad 2000 stron...), wylicza sześć miejsc w Piśmie Świętym, gdzie użyto słowo „łąka”. Ja chciałbym teraz przywołać Iz 30,23, gdzie napisano: „On (Pan) użyczy deszczu na twoje zboże, którym obsiejesz rolę, a chleb z urodzajów gleby będzie soczysty i pożywny. Twoja trzoda będzie się pasła w owym czasie na rozległych łąkach”. Jest to niejako z jednej strony opis pełen nadziei dla Żydów, którzy choć na skutek swych występków doświadczyli Bożych kar, to jednak przyjdzie czas, że powrócą do swego Pana, a On ulituje się nad nimi. Z drugiej zaś strony fragment Księgi Izajasza przywołuje wizję czasów mesjańskich, gdy nie będzie już płaczu ani smutku, lecz prawdziwy, wieczny dobrobyt.

W tekście o górach (#5 Pan Bóg na górze) wspominałem, że w jednym z późniejszych wpisów przywołamy raz jeszcze małe, niepozorne istoty górskie (cudne kwiaty, małe zwierzątka, itp.). Oczywiście nie muszą one być obecne tylko w górach, bo przecież na łąkach nie brak „kudłatych i łaciatych, pręgowanych i skrzydlatych, kwitnących i pnących; tych, co skaczą i fruwają”. W tym kontekście chciałbym się odwołać do kluczowego tekstu z Ewangelii z punktu widzenia naszych dzisiejszych pomyślunków. Chodzi o Łk 12. Pan Jezus mówi tam, aby zbytnio nie troszczyć się o rzeczy materialne i o przyszłość. Wiemy, że całkowita beztroska nie jest mile widziana, ale Pan uczy właściwego podejścia. Skoro my, ludzie, jesteśmy ważniejsi niż ptaki i wszystkie inne stworzenia i skoro wszystkie włosy na naszych głowach są policzone, nie mamy się czego bać. Czasami w praktyce trudno jest uwierzyć w te słowa, zwłaszcza w dobie konsumpcjonizmu. Spróbujmy może przebywając wakacyjnie na łące szczególnie zamyślić się nad słowami Pana Jezusa: „Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, o ileż bardziej was, małej wiary!” (Łk 12,28).

Tak mi się wydaje, że my w naszym zagonionym życiu często przypominamy ludzi, którzy bez opamiętania uganiają się po autostradach i drogach za przemijającymi sprawami, a niejednokrotnie biorą udział lub, nie daj Boże, giną w bezsensownych wypadkach, których jadąc wolniej można by uniknąć. A bardzo często Pan Bóg czeka na nas, gdzieś tam na łączce usłanej kwiatami i wszystkim co na ziemi najpiękniejsze i żebrze naszej miłości. Mówi: „Córko moja, synu mój, zatrzymaj się choć na chwilę przy Mnie; nie pędź tak, przyjdź do Mnie, Ja Cię pokrzepię i zatroszczę się o ciebie bardziej niż ty sam o siebie jesteś w stanie się zatroszczyć”.

Aby snuć tego typu refleksje niekoniecznie trzeba beztrosko wylegiwać się na łąkach, ale warto udać się choćby na pielgrzymkowy szlak, co jest szczególnie aktualne z racji niedawno rozpoczętego miesiąca sierpnia. Wtedy trzeba nieraz pokonywać wiele kilometrów dziennie, ale z kolei postoje są doskonałą okazją do zregenerowania sił np. siedząc lub leżąc... na łące. Pielgrzymkowe wędrowanie uczy właściwego podejścia do podróżowania, do przemierzania dróg życia. Wszak musimy iść, musimy kroczyć naprzód, ale zawsze trzeba mieć w perspektywie cel najważniejszy – Niebo, a czasami warto odetchnąć na moment i zatrzymać się na jakiejś życiowej łące, aby nabrać sił przed dalszą podróżą.

Czy na mapie mojego życia zaznaczone są jakieś łąki czy tylko autostrady prowadzące jedynie do pieniądza, jako bożka, u celu?