sobota, 9 września 2017

#8 Boży paradoks Mt 18,1-5

Zbawienny „infantylizm”


Zgodnie z zapowiedzią, jako że dziś druga sobota miesiąca, czas na kolejny wpis z serii „Boże paradoksy”. Serdecznie zapraszam!

Na początku 18 rozdziału swojej Ewangelii św. Mateusz ukazuje nam uczniów, którzy pewnego razu zagadnęli Pana Jezusa: „Kto właściwie jest największy w królestwie niebieskim?” (Mt 18,1). Doprawdy bardzo ludzkie pytanie. Nie oszukujmy się, my ludzie niezwykle często interesujemy się w pierwszej kolejności lub tylko tym co jest najlepsze, co odniosło jakiś sukces, co się liczy i co jest na tzw. topie. Ta mania wielkości w jakiś sposób ukryta jest również w języku, gdyż mówiąc np. o awansie, prestiżu, pochwałach, liderowaniu, medalach, zaszczytach mamy najczęściej pozytywne skojarzenia. Inaczej to wyglądach w kontekście takich pojęć jak ostatni, przegrany, byle jaki, nikt, mały, infantylny – trudno tutaj mówić o optymizmie płynącym z takich haseł...

Jakiej zatem odpowiedzi Pana Jezusa mogli spodziewać się pytający? Może myśleli, że za owego „największego” uzna Mistrz jakiegoś niebańskiego zarządcę, drugą personę w królestwie po Panu Bogu, wicekróla itp. A może myśleli, że to nie kto inny, ale oni sami zostaną uznani za pierwszych w niebie (przypomnijmy sobie choćby scenę, gdy matka Apostołów Jana i Jakuba prosiła Pana Jezusa, żeby zasiedli oni w królestwie niebieskim po obu stronach Mistrza; por. Mt 20,17-28). Nam żyjącym współcześnie owa wielkość może kojarzyć się z kimś na poziomie prezydenta, premiera, celebryty, sportowca. Oni są wielcy, bo o nich jest głośno, a my tu na dole, takie myszki pod miotełką... A jak to jest w końcu z tą wielkością w oczach Pana Jezusa?

Jak to jak? Wiadomo; okazuje się, że po ludzku to kolejny... tak, macie rację, paradoks. Ewangelista pisze dalej: „On [Pan Jezus] przywołał dziecko, postawił je przed nimi i rzekł: »Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18,2-3). Można sobie wyobrazić miny uczniów, przed którymi Nauczyciel postawił jakieś dziecko. Oni sobie pewnie myśleli o wielu kwestiach, ale czegoś takiego zapewne się nie spodziewali. Sytuacja robi się jeszcze bardziej paradoksalna, gdy uświadomimy sobie status społeczny dzieci w czasach Pana Jezusa. Musimy pamiętać, że dziecko znajdowało się w stanie pełnego poddaństwa i zależności względem rodziców (zwłaszcza ojca) i starszych. Ich znaczenie pogarszało się szczególnie wtedy, gdy z jakichś przyczyn ojciec rodziny nie stawał na wysokości zadania jako opiekun i głowa; wówczas dzieci i matka automatycznie lądowali wśród najbiedniejszych i najmniej znaczących. Wiadomo, że w takiej sytuacji nietrudno było stać się ofiarą ucisku i pogardy ze strony „ważniejszych” (por. np. Mi 2).

Uczniowie pytający Pana Jezusa na pewno mieli tego wszystkiego świadomość, bo przecież z księżyca nie spadli, ale wychowywali się i żyli w tamtej rzeczywistości społeczno-politycznej. Może my, w XXI w., poniekąd przyzwyczajeni jesteśmy do gloryfikowania i eksponowania niemal centralnej pozycji dzieci w rodzinie, szczególnie tam, gdzie w epoce konsumpcjonizmu dogadza im się nieraz na wszystkie możliwe sposoby (nie zapominam oczywiście o ogromnej liczbie dzieci niekochanych i nawet zabijanych w łonach matek, ale to już temat na inną opowieść). Jednakże w czasach Pana Jezusa wyglądało to, jak widzimy, zdecydowanie inaczej.

W końcu Mistrz z Nazaretu kontynuuje Swój wywód: „Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18,4-5). Nietrudno sobie wyobrazić, jak wielkie zaskoczenie malowało się zapewne na twarzach słuchaczy. Nieco dalej możemy przeczytać dodatkowo o przestrodze Pana Jezusa: „Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych” (Mt 18,10). Zachęcam również do poczytania fragmentów pozostałych Ewangelii, które poruszają tę samą tematykę, opisują z innego punktu widzenia najprawdopodobniej to samo wydarzenie (por. Mk 9,33-37; 10,15; Łk 9,46nn; 18,17; 22,24-30).

Skoro już wiemy, że trzeba upodobnić się do dziecka, musimy się zastanowić, jakie cechy posiada dziecko, które mają jak się okazuje tak wielkie znaczenie z Bożego punktu widzenia. Są to na pewno prostota, pełne zaufanie do Ojca, brak obłudy, szczerość, niekłamane przywiązanie do Boga, dziecięca, gorąca miłość, wiara niemal tożsama z pewnością i wiele, wiele innych cech. Można by zapewne na ten temat sporządzić niezłą i obszerną konferencję.

Chciałbym jednak, żebyśmy tutaj zastanowili się, jaka cecha dziecka może być tą kluczową, w jakiś szczególny sposób kwalifikującą do nieba. Ja osobiście stawiam na pokorę. Dlaczego? O tym teraz zdań kilka.

Pokora jest przeciwieństwem pychy. Pycha z kolei, jak wiemy, otwiera listę siedmiu grzechów głównych i nie jest bez przyczyny tak wysoko na tej niechlubnej liście. Mam taką swoją teorię na ten temat, że owa pycha jest czymś tak wrednym, tak paskudnym i obrzydliwym, że nierzadko może się okazać gorsza nawet od... kradzieży, cudzołóstwa, zabójstwa. Jak to? – ktoś zapyta. Odpowiedź jest prosta, a przykładów nie trzeba szukać daleko, wystarczy sięgnąć np. po biblijnych faryzeuszy. Faryzeusze nie byli złymi ludźmi. Wypełniali wszystkie nakazy Prawa i jeszcze często dodawali nowe lub zaostrzali stare; ogólnie trzeba ich uznać za sprawiedliwych. Dlaczego zatem ich relacje z Panem Jezusem układały się tak jak się układały, czyli fatalnie? Prawdopodobnie pierwszą i podstawową przyczyną była właśnie ona – pycha. Faryzeusze bowiem tylko siebie uważali za najlepszych, a innymi gardzili i w ten sposób zamiast zbliżać się do Boga, paradoksalnie oddalali się, elegancko wypełniając przykazania...

Tak sobie myślę i można to twierdzenie bez trudu udowodnić, że nierzadko trudniej jest zerwać z pychą niż uporać się z grzechami nieczystymi, oszczerstwami i alkoholizmem. To także doskonałe narzędzie dla szatana, nieraz lepsze od kuszenia do grzechów wydawałoby się cięższych od pychy i on dobrze o tym wie. Co ciekawe, często na pychę podatni są nie ci, którzy bardzo grzeszą, ale właśnie ci „sprawiedliwi”, którzy wedle własnej opinii może już powinni z butami zasilić niebiańskie zastępy. Tak wszak może działać zły, kusząc: „Skoro już jesteś taki wspaniały, to weź się trochę pochwal. O, patrz, jacy tamci są beznadziejni. O, ci zdziercy i oszuści, o, cudzołożnicy i zabójcy. Ty, ty to jesteś gość, wiesz? Ty to już Bożego Miłosierdzia nie potrzebujesz”. A w konsekwencji co się może okazać? Może być i tak, że pyszałek nie będzie potrzebował ani bliźnich, ani Boga, bo sam sobie wystarcza. Może mu się wydawać, że płynie we właściwym kierunku z dumnie wypiętą piersią, aż tu nagle skały i mielizna.

Jaki jest ratunek przed takimi zakusami zła? To oczywiście pokora. Na poparcie moich tez przywołam opinię znanego księdza Dominika Chmielewskiego, salezjanina i rekolekcjonisty, który zaznaczył, że właśnie najlepszą obroną przeciw złu jest nie co innego jak pokora. Mówił, że jeśli człowiek stanie w pokorze przed Panem, szatan nie ma z nim szans, bo zły nienawidzi pokory i nie zejdzie w pokorę, nawet nie podejmie walki, bo musiałby też się ukorzyć, a on diabeł – jak mówi ksiądz Chmielewski – nie umie walczyć w parterze. Pyszałek może solidnie oberwać od diabła, ale pokorny wygrywa bez walki. Widzimy, że Jezus znowu wiedział co mówi, zachęcając do przyjęcia perspektywy dziecka w kontekście zbawienia.

Na koniec pragnę przywołać opinię holenderskiego psychiatry Gerarda J. M. van den Aardwega, którego zdaniem „pokora jest warunkiem uzyskania dojrzałości duchowej oraz psychicznej”. Jakże to pięknie współgra z lekcją Pana Jezusa, Jego paradoksem, nad którym dzisiaj trochę posiedzieliśmy? Czyż to nie jest tak, że człowiek stając przed Bogiem jak dziecko, w pełnej pokorze, osiąga właśnie dojrzałość duchową, innymi słowy – dojrzewa do nieba? Potrzeba nam zatem trochę takiego pozytywnego „infantylizmu”, aby osiągnąć zbawienie.

Czy nie czuję się już przypadkiem zbyt „dojrzała/dojrzały” w wierze?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz